Nazajutrz raniutko Krystyan przebudził się po śnie głębokim. Jego matka i starsza kobieta siedziały na dyszlu i ciekawie słuchały, co im opowiadała matka Łucyi, dopiero w tej chwili wracająca z wycieczki, a której radość była równie wielka, jak jej przestrach poprzedni. Córka jej spała mocnym snem, naprzeciwko u ogrodnika w Örbäk; znalazła ją tam w ogrodzie pod biało pomalowaną figurą, z głową opartą o kamienny piedestał. We dworze ludzie jeszcze nie spali z powodu niepogody; w domku ogrodnika widać było światło, tam też udzielono pomocy strwożonej matce i położono Łucyą do łóżka. – Gdzie moje suknie, matko? – oto jedyne jej słowa, gdy przejęta potężnym piorunem, który tuż przy niej uderzył w ogrodzie, wróciła do pewnej przytomności. Potem płakała, że aż Boże zmiłuj się, lecz nakoniec zamknęła oczy i zasnęła snem widocznie zdrowym.
– Może się też Pan Bóg ulitował nad nią! – rzekła stara babka – boć ona była zdrowa jak my wszyscy, dopiero po burzy podobnej jak dzisiejsza wróciła z pola, gdzie piorun roztrzaskał drzewo. – Trudno wiedzieć, czy ztąd poszło jej nieszczęście, czy też może przed niepogodą jeszcze spała na słońcu, lub też czy była w tem sprawa złych duchów, które ukazały jej to, co może pomieszać rozum ludzki, – dość że rozum ten przepadł od tej pory. Teraz już drugi rok jeździły z nią do źródła. Niech jej Pan Bóg rozjaśni rozum, albo niechby ją zabrał do swej wiecznej chwały!
Po południu cała okolica przedstawiała widok świąteczny. Na zielonym placu, gdzie w nocy chorzy wzdychali i modlili się, teraz tańczyli zdrowi, a skrzypce z klarnetem przygrywały starą melodyę płaczliwego angleza. Około źródła dziewczęta i chłopcy pili zdrowie miłości, ale tej miłości, która pochodzi ze krwi, a nie z duszy.
W wiosce odbywał się jarmark. Wystawiono na sprzedaż garnki i buty, książki i maryonetki. Krystyan także już dostał gościńca, bo w ręku niósł stary kapelusz, a nowy miał na głowie; nie zdjął nawet z niego arkusza makulatury, którym go kupiec przez ostrożność obwinął. Później z rodzicami stanął przed świetną budką, gdzie przedawano jedwabne czapki haftowane sychem; korciły go również piękne obrazki norymbergskie z pruskiemi żołnierzami i z Turkiem w seraju. Marya twierdziła, że ten obrazek wygląda zupełnie, jakby szkoła dziewcząt. Tam znowu stał wędrowny Włoch, z deską zastawioną gipsowemi figurkami, w których lud nasz najwięcej gustuje: bo z zieloną papugą i Napoleonem. Krawiec natychmiast, jak umiał najlepiej zaczął rozmawiać po włosku palcami i ustami, a Marya przyznała się sierżantowi, iż tyle tylko z tego rozumie, że nie mówią po niemiecku. Mowa ojczysta w obcym kraju takie same sprawia wrażenia na sercu, jakie na dorosłych melodye dzieciństwa, choćby najbardziej chrapliwym odśpiewane głosem, Włoch śmiał się i raz wraz ściskał krawca za rękę, podarował mu nawet papugę z ułamaną nogą.
Na kiju obok stołu bujały w powietrzu jedwabne wstążki i pstrokate chustki, a za stołem stał znajomy, który przywitał ich uprzejmem: dzień dobry! Był to stary Joel, co służył niegdyś u dziadka Naomi, a później zwęglone szczątki swego pana przewiózł do rodzinnego grobu.
– Zapewne, wnuczka szczęśliwa! – rzekł, – mała Naomi nie zna biedy! ubierają ją, w jedwabie i muśliny, obsypują złotemi pierścionkami; z niej będzie piękność taka, jak królowa Estera.
– Czyście niedawno byli we dworze? – zapytała Marya.
– Nigdy tam nie idę, – odpowiedział; – taka jest nasza umowa. Nie byłem od tej pory, kiedy pan mój spalił się na popiół, a ja zaniosłem wiadomość, jak biedne to dziecię opuszczone. Wtenczas rozmawiałem z młodym hrabią i ze starą hrabiną, która umie być cierpką jak lekarstwa, co je wiecznie łyka. A ja dlatego jestem tem, czem jestem; dosyć jest dróg na świecie, żebym nie koniecznie potrzebował wstępować do jej dworu. Naomi szczęśliwa! ach, biedna jej matka! nigdym jeszcze nie widział piękniejszej kobiety! Teraz kwiat ten przemienił się w ziemię, a białe jej ząbki w trupiej czaszce najbrzydszą w świecie są pięknością.
– Z chustką tą byłoby ci wybornie do twarzy, Maryo! – rzekł krawiec i wskazał na chustkę z niebieskiego kartunu w duże, żółte i czerwone kwiaty. – Bierz ją, bierz, bośmy teraz bogaci! – zawołał i poklepał się po kieszeni, w której była już połowa umówionej summy, bo 500 talarów i zapewnienie wstąpienia do wojska.
Marya potrząsła głową i westchnęła głęboko; oczy jej jednak wracały ciągle do tej chustki, na której kolory były tak jaskrawe, a deseń tak jakoś niezwyczajny.
– Jeżeli ja pierwszy dziś u was kupuję, – rzekł krawiec, – to powinien być dobry dla was początek, bo zrobiłem dziś wyborny interes! Tylko nie bądź tak zamyśloną, Maryo! Bóg wie, kiedy znów razem będziemy na jarmarku i czy wtenczas tak piękne będzie słońce na dworze, a tyle pieniędzy w kieszeni! – To mówiąc, zarzucił jej na szyję piękną chustkę, a ona przez dwie łzy uśmiechnęła się, tak samo, jak później w domu, gdy mąż wszystkie papierki rozłożył na stole i rzekł z miną zadowolenia: – Widzisz, Maryo, ile mąż twój jest wart! Tylko nie płacz, bo jak słone krople ściekną na pieniądze, to przy nich nie będzie szczęścia i błogosławieństwa. Już zostałem podoficerem, toć pierwszy krok na oficera; widzisz, tak niedaleko już tobie do wielkiego państwa.
– Za dwa tygodnie idziesz do Odensee na musztrę, – rzekła Marya, – a za miesiąc, jak mówisz, będziesz znów z powrotem. Pan Bóg to raczy wiedzieć! ty bo nie masz w sobie za szeląg spokojności! Zapewne, ty inaczej nie możesz! Czyliż myślisz, żem ja nieraz w nocy nie słyszała, jakeś wzdychał i przez sen mówił o obcych krajach! Płakałeś jak dziecko, i to mnie rozdzierało duszę! Stary kalendarz, w którym zagranicą zapisywałeś, gdzieś właśnie przebywał którego dnia i roku, ten kalendarz, mówię ci, który tak często wyjmujesz z komody, do którego zaglądasz i mówisz: – Wielki Boże! dziś przed tyloma laty byłem tam i tam, a nie siedziałem tu w Swendborgu na stole! – ten oto kalendarz wydaje mi się djabelską księgą, z której nic nie wyczytujesz dobrego. Teraz zapisz w nim datę, kiedy porzucisz żonę i dziecko! Gdybym cię dobrze nie znała, tobym mogła myśleć, żeś tam zagranicą zostawił swoje serce i że to cię tak teraz czyni niespokojnym. Toć ciebie nikt tak nie kocha, jak ja, a chłopiec jest twoim synem, na to najczystsze mam sumienie!
– Maryo, – rzekł mąż – chciałażbyś mnie zasmucić? Jeżelim zrobił głupstwo, to już teraz smutek na nic się nie przyda. Lepiej patrzmy na ten wypadek z wesołej strony; dziś wieczorem przyjdzie do nas sierżant z chrzestnym, więc poproś jeszcze rękawicznika i starego Heimerandta i poczęstuj nas wazą ponczu, tak jak niegdyś na naszem weselu.
Nigdy jeszcze Krystyan w małej izdebce rodziców tylu nie widział gości; było ich razem dziewięcioro. Ojciec chrzestny przyniósł z sobą skrzypce i wygrywał na nich różne tańce i opowiadał bajeczkę o żonie jąkale i o piszczącym mężu, a umiał to wszystko doskonale naśladować na skrzypcach. Tak na śmiechach i śpiewie wieczór przeszedł arcy wesoło.
Nazajutrz dzień był tem smutniejszy, a najsmutniejszy był ten, w którym ojciec wybierał się do Odensee. Marya z Krystyanem odwieźli go do pobliskiego Kwerndrup, kiedy zaś ztamtąd powóz ruszył dalej, oboje stanęli na wysokiej kamiennej ławce przed kościołem, żeby jeszcze, jak można najdłużej widzieć ojca, który chustką wysoko powiewał w powietrzu. Wnet atoli droga poszła w bok, a kiedy nic już nie było widać, Marya głowę oparła o mur kościelny i rozpłakała się. Potem cicho przechadzała się między grobami, układała porozrzucane wieńce i tu i owdzie porządkowała murawy.
Читать дальше