– Bardzo jestem ci wdzięczna, Alex. Twoja postawa wiele dla mnie znaczy – powiedziała. – Wiem, że możesz mi nie uwierzyć, ale nie przekazałam niczego „Washington Post”. Ani Rushowi Limbaughowi* [konserwatywny dziennikarz amerykański]. Ani O’Reilly'emu* [dziennikarz amerykański o niezależnych poglądach]. Ani żadnemu innemu pieprzonemu pismakowi. Nigdy tego nie zrobiłam i nie zrobię. Będę lojalna do ostatniego dnia pracy w Agencji, który pewnie zbliża się szybkimi krokami.
– To właśnie powiedziałem na konferencji – zapewniłem ją. – Że jesteś lojalnym pracownikiem.
Monnie stanęła na palcach i cmoknęła mnie w policzek.
– Masz u mnie dług wdzięczności za fantastyczny wieczór, szanowny panie. Poza tym musisz wiedzieć, że zrobiłeś na mnie wrażenie jak cholera. Nawet Matt i Will mają wobec ciebie stosunek obojętno – pozytywny, chociaż należysz do grupy ich naturalnych wrogów: dorosłych.
– Pracuj dalej nad tą sprawą – poradziłem jej. – Masz dokładnie taką postawę jak trzeba.
Zrobiła zdziwioną minę, ale po chwili zrozumiała.
– No pewnie. Pieprzę ich!
– To Rosjanie – powiedziałem, zanim rozstałem się z nią za progiem Stanowiska Dowodzenia. – To muszą być oni. Na pewno się nie mylimy.
Para zakochanych. Zwykle to piękny widok. Ale nie w tym przypadku, nie w tę gwiaździstą noc na wzgórzach środkowego Massachusetts.
Kochankowie nazywali się Vince Petrillo i Francis Deegan i byli uczniami drugiego roku college’u Świętego Krzyża w Worcester. Nie rozstawali się od pierwszego tygodnia pierwszego roku. Poznali się w akademiku Mulledy przy Easy Street. Nawet pracowali razem przez ostatnie dwa letnie sezony w tej samej restauracji rybnej w Provincetown. Planowali, że po ukończeniu college’u wezmą ślub i zrobią wielki objazd Europy.
Święty Krzyż był szkołą prowadzoną przez jezuitów i słusznie bądź nie miał reputację placówki, w której patrzono krzywym okiem na związki męsko – męskie. Studenci winni tego wykroczenia bywali zawieszani lub nawet wydalani z uczelni, zgodnie z prawem o naruszaniu porządku publicznego, które zakazuje „czynów lubieżnych i nieprzyzwoitych”. Oficjalnie Kościół katolicki nie potępiał „pociągu” wobec osób tej samej płci, ale uważał, że czyny o charakterze homoseksualnym są „z istoty wynaturzone” i wprowadzają „głęboki moralny chaos”. Ponieważ jezuici potępiali stosunki homoseksualne, przynajmniej wśród studentów, Vince i Francis trzymali swój związek w jak najściślejszej tajemnicy. Ostatnio jednak doszli do wniosku, że to nic tak bardzo zdrożnego, biorąc pod uwagę skandale wśród katolickiego duchowieństwa.
Arboretum w kampusie Świętego Krzyża od dawna było ulubionym miejscem spotkań studentów szukających samotności, często samotności we dwójkę. Rosły w nim setki różnych drzew i krzewów, a w dole rozciągała się panorama śródmieścia Worcester, nazywanego czasem przez studentów Wormtownem* [dosł. miasto robaków].
Tego wieczoru Vince i Francis włożyli spodenki gimnastyczne, T – shirty, biało – czerwone baseballówki i poszli na spacer Easy Street do Wheeler Beach, placyku otoczonego trawnikami. Był zatłoczony, więc szukając spokojniejszego zakątka, udali się do arboretum.
Tam położyli się na kocu pod prawie pełnym księżycem i niebem obsypanym gwiazdami. Trzymali się za ręce i rozmawiali o poezji W. B. Yeatsa, którego Francis uwielbiał, a Vince, przyszły student medycyny, tolerował najlepiej, jak potrafił. Dwaj mężczyźni byli niezwykłą parą pod względem fizycznym. Vince miał nieco ponad pięć stóp i siedem cali wzrostu i ważył sto osiemdziesiąt funtów. Większość z tego stanowiły mięśnie, zasługa obsesyjnej pracy w siłowni, ale efekty były wyraźnie widoczne. Czarne kędziory okalały delikatną, niemal anielską twarz, prawie taką samą, jaką Vince miał w czasach dzieciństwa, co poświadczała fotografia, którą jego kochanek nosił w portfelu.
Na widok Francisa śliniły się obie płcie, co budziło radość Vince’a, kiedy byli w mieszanym towarzystwie. „Ślinią się cioty i dziewczynki!” – szeptał w ucho Francisowi, który miał sześć stóp i jeden cal wzrostu i ani uncji tłuszczu. Jasne, prawie białe włosy strzygł identycznie od pierwszego roku Akademii Chrześcijańskich Braci w New Jersey. Uwielbiał Vince’a całym sercem, a Vince czcił go bezgranicznie.
Tamci oczywiście zjawili się po Francisa.
Został namierzony i zakupiony.
Trzej potężnie zbudowani mężczyźni mieli na sobie luźne dżinsy, buty do kostek na grubej podeszwie i ciemne kurtki. Byli zbirami. Baklany lub bandity, jak nazywano ich w Rosji. Budzące lęk demony, potwory z Moskwy, służące Wilkowi w Ameryce.
Zaparkowali swojego pontiaka grand prix przy ulicy i wspięli się na wzgórze do głównego kampusu Świętego Krzyża.
Jeden z nich się zasapał i zaczął narzekać po rosyjsku na stromiznę stoku.
– Zamknij się, dupku – rozkazał mu przywódca, Maxin, który lubił mówić o sobie, że jest osobistym przyjacielem Wilka, chociaż oczywiście wcale nim nie był. Żaden pahan nie miał prawdziwych przyjaciół, zwłaszcza Wilk. Miał tylko wrogów i prawie nigdy nie spotykał się z tymi, którzy dla niego pracowali. Nawet w Rosji miał opinię tajemniczego czy wręcz niewidzialnego człowieka. W USA nikt nie znał go z widzenia.
Trzech osiłków obserwowało studentów leżących na kocu. Trzymali się za ręce, a potem całowali i pieścili.
– Całują się jak dziewczyny – zauważył jeden z Rosjan, śmiejąc się chrapliwie. – Jak dziewczyny, których ja nigdy nie całowałem.
Cała trójka roześmiała się i pokręciła głowami z obrzydzeniem. Potężnie zbudowany przywódca ruszył przed siebie, mimo swojej wagi i rozmiarów pokonując błyskawicznie przestrzeń. Wskazał bez słowa Francisa i dwaj pozostali bandyci oderwali chłopca od Vince’a.
– Hej, co to ma być, do diabła?! – krzyknął Francis. Uciszył go szeroki plaster szorstkiej taśmy, którym zaklejono mu usta. Nie przedostawał się przez niego żaden dźwięk.
– Teraz sobie krzycz – powiedział ze śmiechem jeden z osiłków. – Krzycz jak dziewczyna. Ale nikt cię nie usłyszy.
Działali szybko, byli zgrani. Jeden z bandytów owinął Francisowi nogi w kostkach następnym odcinkiem czarnej taśmy, drugi skrępował mu ciasno ręce na plecach. Potem wepchnęli go do wielkiej torby, przypominającej worek marynarski i zwykle służącej do przenoszenia sprzętu sportowego, kijów baseballowych lub piłek do koszykówki.
Przywódca wyjął cienki, bardzo ostry sztylet i podciął gardło drugiemu chłopcu, dokładnie takim samym ruchem, jakim zarzynał świnie i barany w ojczystym kraju. Vince nie został kupiony i widział zespół porywaczy. W przeciwieństwie do Ślubnych ci oprawcy nie uprawiali żadnych gierek, nie zamierzali zdradzić Wilka ani sprawić mu zawodu. Koniec z obsuwami. Wilk dał im to jasno do zrozumienia, tak jasno i wyraźnie, jak tylko on potrafił.
– Ładować pięknego. Szybko – rozkazał przywódca zespołu. Pobiegli do auta, cisnęli wypchaną torbę do bagażnika pontiaka i wyjechali z miasta.
Robota na medal.
To mi się nie wydarzyło! myślał Francis, kiedy usiłował spojrzeć chłodno i logicznie na cały ten koszmar. Nie mógł zostać porwany kilka godzin temu z kampusu Świętego Krzyża przez trzech przerażających drabów.
To po prostu niemożliwe!
Niemożliwe było również to, że został przewieziony Bóg wie gdzie, że jazda trwała cztery, może pięć godzin, i że był transportowany w bagażniku samochodowym.
Читать дальше