– To była prawdziwa dama. Każdy człowiek, z którym o niej rozmawiałem, mówił, że była naprawdę urocza.
W Atlancie usłyszałem to samo o Elizabeth Connolly.
Już nie cierpiałem tej sprawy, ale nie mogłem przestać o niej myśleć. Biała Dziewczyna. Wszystkie zaginione kobiety były urocze, zgadza się? To była wspólna cecha wszystkich porwań. Więc może na ten wzorzec zwracali uwagę kidnaperzy.
Urocze ofiary. Jak daleko sięgały granice tej potworności?
Kiedy wróciłem do domu, była dwudziesta trzecia piętnaście, ale czekała mnie niespodzianka. Przyjemna niespodzianka. Na schodkach siedział John Sampson. Całe sześć stóp dziewięć cali i dwieście pięćdziesiąt funtów Johna Sampsona. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak wysłannik piekieł, ale kiedy się uśmiechnął, miałeś przed sobą Świętego Mikołaja.
– Proszę, proszę, kogo my tu mamy. Wywiadowca Sampson – przywitałem go, uśmiechając się.
– Jak leci, stary? – spytał John, kiedy szedłem przez trawnik. – Znów harujesz do późna. Ten sam stary Cross. Nigdy się nie zmienisz, człowieku.
– To pierwszy zarwany wieczór, od kiedy jestem w Quantico – odpowiedziałem, trochę się tłumacząc. – Nie zaczynaj.
– Czy ja coś mówię? Nawet nie powiedziałem „pewnie pierwszy z wielu”, chociaż miałem to na języku. Milczę jak zaklęty. Jestem grzeczny. Ale może porozmawiamy przy czymś, co?
– Masz ochotę na zimne piwo? – spytałem i otworzyłem drzwi kluczem. – Gdzie twoja młoda żona?
Sampson wszedł za mną. Wzięliśmy sobie po dwa heinekeny i wróciliśmy na werandę. Ja usiadłem na ławce, a John opadł na bujany fotel, który ugiął się pod jego ciężarem. John jest moim najlepszym przyjacielem na świecie, odkąd mieliśmy po dziesięć lat. Byliśmy tajniakami w wydziale zabójstw i partnerami, dopóki nie przeszedłem do FBI. Wciąż był lekko wkurzony z tego powodu.
– Billie ma się świetnie. Dziś i jutro jest na nocnej zmianie u Świętego Antoniego. Dobrze nam ze sobą. – Jednym łykiem opróżnił pół puszki. – Żadnych narzekań, partnerze. Bynajmniej. Masz przed sobą szczęśliwego żonkosia.
Musiałem się roześmiać.
– Wydajesz się tym zaskoczony – powiedziałem. Sampson też się roześmiał.
– Nie myślałem, że nadaję się do małżeńskiego kieratu. Teraz tylko chciałbym być z Billie. Jest mi z nią wesoło i nawet śmieje się z moich dowcipów. A jak tobie układa się z Jamillą? Wszystko gra? No a jak nowa robota? Dobrze ci w klubie federalnych?
– Właśnie chciałem zadzwonić do Jam – odparłem. Sampson poznał Jamillę, zaaprobował ją i wiedział, co do niej czuję. Jamie też była wywiadowcą w zabójstwach i znała policyjny fach od podszewki. Naprawdę fajnie mi z nią było. Na nieszczęście mieszkała w San Francisco i uwielbiała to miasto. – Sama prowadzi dochodzenie w sprawie o morderstwo. W San Francisco też zabijają. W Biurze do tej pory wszystko gra. – Otworzyłem drugie piwo. – Z tym, że muszę się przyzwyczaić do biuroważniaków.
– Ho, ho – powiedział Sampson. Uśmiechnął się złośliwie. – Jakieś rysy na pięknym rysunku? Biuroważniacy. Nie spodobałeś się władzy? Ale czemu pracujesz do tak późnej pory? Przecież chyba wciąż jesteś na szkoleniu początkowym i czy jak to się tam nazywa.
Opowiedziałem mu w skrócie o porwaniu Elizabeth Connolly, a potem przeszliśmy do przyjemniejszych tematów. Do Billie i Jamilli i uroków romansowania, do ostatniej powieści George’a i Pelecanosa, do naszego przyjaciela tajniaka, który chodził ze swoją służbową partnerką i myślał, że nikt o tym nie wie. Ale wszyscy wiedzieliśmy. Kiedy spotykałem się z Sampsonem, zawsze tak było. Żałowałem że nie pracujemy razem. To nasunęło mi kolejną myśl. Musiałem spróbować wciągnąć go do FBI.
Mój ogromny przyjaciel odchrząknął.
– Chciałem jeszcze o czymś porozmawiać, coś ci powiedzieć. Dlatego dziś wpadłem… – zaczął.
Uniosłem brew.
– O co chodzi?
Unikał mojego wzroku.
– To trochę trudne dla mnie, Alex.
Pochyliłem się ku niemu. Trzeba przyznać, wziął mnie pod włos.
Uśmiechnął się i wiedziałem, że to musi być dobra wiadomość.
– Billie jest w ciąży – powiedział i gruchnął swoim najbardziej basowym, najgłośniejszym śmiechem. Podskoczył, a potem uściskał mnie tak, że mało mi nie połamał żeber. – Będę ojcem!!!
– No i znów robota, moja droga Zoju – szepnął konspiracyjnie Sława. – Tak przy okazji, wyglądasz na bardzo zamożną. W sam raz na dzisiejszy dzień.
Ślubni wyglądali jak inni klienci z klasy średniej, chodzący po zatłoczonym King of Prussia Mali, „drugim pod względem wielkości centrum handlowym w Ameryce”, jak głosiły napisy przed wszystkimi wejściami. Popularność centrum była zrozumiała. Chciwi klienci przyjeżdżali do niego z sąsiednich stanów, bo Pensylwania nie nakładała podatku na tekstylia.
– Ci ludzie wyglądają na bardzo bogatych. Mają się za panów sytuacji – powiedział Sława. – Nie wydaje ci się? Znasz to powiedzenie: „pan sytuacji”?
Zoja prychnęła pogardliwym śmiechem.
– Za jakąś godzinę zobaczymy, jacy z nich panowie. Kiedy już załatwimy nasz biznes. Oni tylko maskują swój strach. Jak każdy w tym zgniłym kraju, boją się własnego cienia. Boją się bólu, a nawet najmniejszej przykrości. Nie widzisz tego na ich twarzach, Sława? Oni się nas boją. Tylko jeszcze tego nie wiedzą.
Sława rozejrzał się po głównym budynku, zdominowanym przez Nordstroma i Neimana Marcusa. Wszędzie wisiały reklamy w stylu czasopisma „Teen People” – „Tańcz i kupuj”.
Tymczasem ich ofiara właśnie kupiła u Neimana pudełko czekoladek za pięćdziesiąt dolarów! Niesamowite! Potem kupiła coś równie absurdalnego, amerykańskie czasopismo o psach „Red, White and Blue Dog”, którego cena była zapewne tak samo niewspółmierna do wartości.
Głupi, głupi ludzie, pomyślał Sława. Kupować gazety o psach?
Ich ofiara znów się pokazała. Wychodziła od Skechera, holując dwójkę dzieci.
Miał wrażenie, że kobieta okazuje lekki niepokój. Dlaczego? Może się bała, że ktoś ją pozna i poprosi o autograf albo będzie chciał z nią porozmawiać? Cena sławy, pomyślał. Szła teraz szybko, prowadząc swoje ukochane maleństwa do Dick Clark’s American Bandstand Grill. Pewnie na lunch, ale może tylko chciała ukryć się przed tłumem.
– Dick Clark pochodzi z Filadelfii. To niedaleko stąd – powiedział Sława. – Wiedziałaś o tym?
– Kogo, do diabła, obchodzi Dick Clark, Dick Trący czy inny palant – zawarczała Zoja i walnęła Sławę w biceps kułakiem. – Przestań zajmować się tymi głupotami. Głowa mnie od ich boli. Od kiedy cię poznałam, głowa bolała mnie bilion razy.
Wygląd ofiary pasował do opisu przekazanego przez kontrolera: wysoka blondynka, Królowa Śniegu, pewna siebie. Ale smakowita do najmniejszego palca u nogi, pomyślał Sława. To trzymało się kupy. Klient, który ją zamówił, posługiwał się pseudonimem „Kierownik Artystyczny”.
Ślubni odczekali około kwadransa. W atrium śpiewał chór ze szkoły średniej z Broomall w Pensylwanii. Ofiara i jej dwoje dzieci wyszli z restauracji.
– Do roboty – zarządził Sława. – Zapowiada się ciekawie, no nie? Obecność tych gnojków to będzie prawdziwe wyzwanie.
– Nie – burknęła Zoja. – Gnojki to wariactwo. Niech no tylko Wilk się o tym dowie.
Kobietą, która stanowiła przedmiot transakcji, była Audrey Meek. Stała się sławna po tym, jak założyła cieszący się sporym powodzeniem dom mody i akcesoriów dla kobiet. Nazywał się Meek. Tak brzmiało nazwisko panieńskie jej matki i takiego używała również sama.
Читать дальше