Siedzący obok Anatola Gabignaud pokazywał mu charakterystyczne punkty krajobrazu. Leonie wychwytywała jedynie fragmenty ich rozmowy, zagłuszanej przez turkot kół i pobrzękiwanie uprzęży.
– A co to takiego? – zapytał Anatol.
Leonie powiodła wzrokiem za jego dłonią. Na skalistej ścianie, po prawej stronie, wysoko nad drogą, ledwo widoczna przycupnęła jakaś osada, połyskująca w słońcu. Zaledwie garstka zabudowań, uczepiona stromego zbocza.
– To jest Rennes-le-Chatcau – rzekł Gabignaud. Trudno uwierzyć, że kiedyś, w czasach Wizygotów, było stolicą regionu. Dawniej nazywało się Rhedae.
– Co spowodowało jego upadek?
– Karol Wielki, krucjata katarska, hiszpańscy bandyci, zaraza, bezlitosny upływ czasu. Teraz to tylko jedna z wielu górskich wiosek, zapomnianych przez Boga i ludzi, raczej w cieniu Rennes-les-Bains. – Umilkł na chwilę. – Swoją drogą, trzeba przyznać, że miejscowy proboszcz wiele robi dla swoich parafian. Interesujący człowiek.
Anatol przysunął się bliżej.
– Z jakiego powodu?
– Jest uczonym, ambitnym i wpływowym. Wiele osób spekuluje, dlaczego zagrzebał się na prowincji, w takiej ubogiej parafii.
– Może sądzi, że właśnie tu jest potrzebny?
– Mieszkańcy wioski kochają go z całego serca. Zrobił dla nich wiele dobrego.
– W kwestiach materialnych czy duchowych?
– Na obu tych polach. Ot, choćby sprawa kościoła pod wezwaniem świętej Marii Magdaleny. Budynek popadł w ruinę, deszcz moczył podłogi, po opuszczonej świątyni biegały myszy i dzikie zwierzęta, ptaki sobie zakładały gniazda. A proboszcz dokonał cudu. Latem tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego merostwo przyznało mu dwa i pół tysiąca franków na restaurację kościoła, przede wszystkim na wymianę starego ołtarza.
Anatol uniósł brwi.
– Niebagatelna sumka!
Gabignaud pokiwał głową.
– Powtarzam, co słyszałem. Proboszcz jest człowiekiem obeznanym z kulturą. Mówi się, że przy okazji remontu kościoła znaleziono różne przedmioty o niemałej wartości archeologicznej, co, rzecz jasna, zainteresowało pańskiego wuja.
– Jakie na przykład?
– Głównie chyba fragmenty starego ołtarza, o ile mi wiadomo. Dwa wizygockie filary i starożytny kamień nagrobny – La Dalie des Chevaliers – podobno z czasów Merowingów albo też Wizygotów. Lascombe interesował się tym okresem, więc był mocno zaangażowany we wczesne stadium renowacji Rennes-le-Chateau, a co za tym idzie, także Rennes-les-Bains.
– Wydaje się pan obeznany z historią – zauważyła Leonie. Gabignaud aż pokraśniał z zadowolenia.
– To jedynie hobby, panienko, nic więcej.
Anatol wyjął papierośnicę, poczęstował lekarza, osłaniając zapałkę dłonią, przypalił oba papierosy.
– A jak ma na nazwisko ten ksiądz doskonały?- spytał, wydmuchując dym.
– Sauniere. Berenger Sauniere.
Znaleźli się na prostym odcinku drogi, konie przyśpieszyły, hałas wzmógł się do tego stopnia, że dalsza rozmowa była niemożliwa. Leonie nie miała nic przeciwko takiej przerwie. W głowie tłukły jej się niespokojne myśli, bo gdzieś w gąszczu słów Gabignauda skryło się coś ważnego.
– Tylko co?
Po chwili woźnica zwolnił. Przy akompaniamencie brzęku uprzęży i uderzeń lamp o boki wozu zjechali z głównej drogi w dolinę rzeki Salz.
Leonie poddała się urokowi krajobrazu, przepięknej alei, utworzonej przez skały, las i niebo. Dwie wieże strażnicze, które z bliska okazały się kamiennym dziełem natury, a nie cieniem dawnego zamku, pochylały się nad jadącymi niczym duet olbrzymich wartowników. Pradawne lasy schodziły niemal do krawędzi drogi. Dziewczyna miała wrażenie, że znaleźli się w sercu tajemniczego Edenu, jak w książkach pana Ridera Haggarda, fascynujących opowieściach o zaginionych afrykańskich królestwach.
Trakt wił się zakolami na podobieństwo węża. Okolica zapierała dech w piersiach. Istna arkadia. Dookoła wszystkie odcienie zieleni – soczystej, oliwkowej, szmaragdowej, w kolorze absyntu – przesyconej słońcem. Srebrne spody liści odwracanych przez wiatr połyskiwały między ciemniejszymi tonami jodeł i dębów. Nad linią drzew rysowała się dramatycznie poszarpana krawędź wierzchołków, pradawne sylwetki menhirów, dolmenów i rzeźb wykutych w skale przez naturę. Jak okiem sięgnąć – antyczna historia. Czytelna jak na kartach książki.
Podróżnym towarzyszył szum rzeki, która czasem ukazywała się. połyskując w słońcu, jakby się bawiła w chowanego, zdradzała swoją obecność, tocząc wody po kamieniach, ginąc pod splątanymi gałęziami wierzb, które zwieszały głowy nisko nad jej korytem. Prowadziła ich ku przeznaczeniu.
Rennes-les-Bains
Podkowy zadudniły na moście, konie przeszły w kłus.
Na zakręcie drogi ukazało się Rennes-les-Bains. Najpierw biały dwupiętrowy budyneczek z szyldem Hotel de la Reine. Tuż obok grupka zabudowań, dość ponurych i jednolitych, które Leonie uznała za sanatorium.
Przed wjazdem na główną ulicę courrier zwolnił, ledwo się toczył. Po prawej mieli pionową szarą ścianę górskiego zbocza, po lewej ciągnęły się domy, pensjonaty i hotele. Na każdym budynku zamocowano przynajmniej jedną lampę gazową w solidnej metalowej oprawie.
Nie takiego pierwszego wrażenie spodziewała się Leonie. Znalazła się w eleganckim modnym miasteczku, gdzie czuło się dobrobyt. Sama droga, choć z ubitej ziemi, była czysta i doskonale utrzymana, a do domów prowadziły szerokie kamienne stopnie. Jechali szpalerem wawrzynów, między rzędami wielkich drewnianych donic, z których rośliny wylewały się na ulicę. Minęli krągłego dżentelmena w zapiętym surducie, dwie damy, skryte pod parasolkami, oraz trzy nianie. Każda pchała chaise roulante. Jakaś guwernantka prowadziła grupkę dziewcząt ustrojonych wstążeczkami, szeleszczących falbaniastymi haleczkami.
Skręcili z głównej drogi i woźnica zatrzymał konie.
– La Place du Perou. S'il vous plait. Terminus.
Koniec podróży.
Niewielki skwer z trzech stron otaczały budynki. Ocieniały go drzewka cytrynowe. Złote słońce, przesiane przez liście, tworzyło na ziemi ruchomą szachownicę. Znajdował się tam także wodopój dla koni. Z parapetów barwnymi kaskadami spływały ostatnie letnie kwiaty, a w ocienionej pasiastymi markizami kawiarence na rogu siedziały doskonale ubrane damy oraz ich męska eskorta, pokrzepiając się jadłem i napojem. Na drugim rogu Wznosił się kościółek.
– Szalenie malownicze – mruknął Anatol.
Woźnica zeskoczył z kozła i zajął się wyładowywaniem bagażu.
– S'il vous plait, mesdamcs et messieurs. La Place du Perou. Terminus – Powtórzył.
Pasażerowie jeden po drugim zsiadali z wozu. Padały śpieszne słowa pożegnania, jak to zwykle bywa między osobami, które razem podróżowały, ale poza tym niewiele mają ze sobą wspólnego. Pan Fromilhague uchylił kapelusza i zniknął. Gabignaud potrząsnął dłonią Anatola, a następnie wręczył mu wizytówkę, zapewniając, że ma nadzieję spotkać go jeszcze, może przy stoliku do kart albo na którymś z wieczorków muzycznych, organizowanych w Limoux lub Quillan. Następnie, uniósłszy kapelusz przed Leonie, podążył swoją drogą.
Anatol objął siostrę za ramiona.
– Nie jest tak źle, jak się obawiałem.
– Jest cudownie. Naprawdę, uroczo.
Na skwerku pojawiła się zdyszana dziewczyna w szarym stroju pokojówki. Była pulchna i śliczna, miała oczy czarne jak węgiel i prowokujące usta. Spod białego czepka uciekło pasmo grubych czarnych włosów.
– Aha! Oto nasz komitet powitalny – domyślił się Anatol.
Читать дальше