Sobota, 27 października
Gdy następnego ranka otworzyła oczy, przez okno wlewał się do pokoju strumień jasnego światła.
Wyskoczyła z łóżka, świeża i wypoczęta. Przeciągnęła szczotką po włosach, związała je w kucyk, włożyła dżinsy, zielony sweter i ulubioną katanę. Sprawdziła, czy ma w torebce wszystko, co trzeba: portfel, mapę, notes, okulary przeciwsłoneczne, aparat – i z uczuciem, że czeka ją wspaniały dzień, zbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Dzień był rzeczywiście piękny: jasny, słoneczny, świeży. Postanowiła zjeść śniadanie w cukierni po drugiej stronie ulicy. Na oblanym słońcem chodniku ustawiono ciasno okrągłe stoliki o blatach ze sztucznego marmuru. W środku królowało drzewo malowane na brązowo. Przez całą długość pomieszczenia biegła cynkowana lada. Dwóch kelnerów w średnim wieku, ubranych w czerń i biel, z zadziwiającą szybkością obsługiwało tłum gęstniejący z chwili na chwilę.
Udało jej się zająć ostatni wolny stolik na zewnątrz, tuż obok czterech chłopaków w koszulkach i obcisłych skórzanych spodniach. Wszyscy palili, wszyscy pili espresso i wszyscy popijali kawę wodą. Po prawej miała dwie zgrabne, fantastycznie ubrane kobiety, które sączyły cafe noisette z mikroskopijnych białych filiżanek. Zamówiła petit dejeuner complet, czyli sok, bagietkę z masłem i dżemem, słodki rogalik oraz cafe au lait. po czym wyjęła z torebki notatnik, kopię słynnego dziennika Hemingwaya. Zapisywała już trzeci z sześciu kupionych na wyprzedaży w Barnes amp;Noble specjalnie na tę wyprawę. Uwieczniała wszystko, nawet pozornie nieistotne drobiazgi. Potem notki, które uznała za warte zapamiętania, przerzucała na laptop.
Zamierzała spędzić dzień na odwiedzaniu różnych miejsc, ważnych dla Debussy'ego. omijając z daleka przestrzenie publiczne, takie jak sale koncertowe. Zrobi kilka zdjęć, zobaczy, co się uda znaleźć. Jeżeli taka wyprawa okaże się stratą czasu, trzeba będzie pomyśleć o jakimś innym wyjściu, ale warto spróbować.
Debussy urodził się w Saint-Germain-en-Laye dwudziestego drugiego sierpnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku. Wtedy był to obszar podmiejski, ale kompozytor w pełni zasługiwał na miano paryżanina, gdyż większość z pięćdziesięciu pięciu lat swego życia spędził w samej stolicy Francji. Najpierw w kamienicy przy rue de Berlin, a na końcu w domu przy Avenue du Bois de Boulogne, pod numerem osiemdziesiątym, gdzie zmarł w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku. Ostatnim przystankiem w czasie wędrówki śladami kompozytora miał być Cimetiere de Passy, w szesnastym arrondissement', gdzie pochowano artystę.
Odetchnęła pełną piersią. Dobrze się czuła w Paryżu, w mieście Debus-sy'ego. Jak w domu. Wypadki, które skłoniły ją do wyjazdu, następowały tak szybko jeden po drugim, że z trudem ogarniała fakty. Wreszcie jednak znalazła się tutaj, w Europie, w Paryżu, choć nadal ledwo w to wierzyła.
Jakiś czas siedziała bez ruchu, ot, ciesząc się tym szczególnym momentem życia, chłonąc wszystko, co ją otacza. Po chwili wyciągnęła z torebki mapę. Rozłożyła papierową płachtę na stoliku. Rogi zwisły za krawędzią jak barwny obrus.
Wetknęła za uszy kilka niesfornych pasm włosów, które uciekły spod gumki, i przyjrzała się mapie z uwagą. Pierwszy adres z listy znajdował się przy rue de Berlin, gdzie Debussy mieszkał z rodzicami i rodzeństwem od wczesnych lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku, aż do chwili gdy skończył dwadzieścia dziewięć lat. Przecznicę dalej mieszkał poeta, flagowy twórca symbolizmu, Stephane Mallarme, u którego Debussy bywał na słynnych wtorkowych wieczorach. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej, rue de Berlin przemianowana, podobnie jak wiele innych francuskich ulic o niemieckich nazwach, na rue de Liege.
Palcem po mapie przewędrowała do rue de Londres, gdzie Debussy razem ze swoją kochanką, Gaby Dupont, zajmował umeblowane mieszkanie w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego. Dalej – maleńka uliczka Gustave-Dore, w siedemnastej dzielnicy, i dosłownie o rzut kamieniem rue Cardinet. Tam kompozytor mieszkał z Gaby aż do jej odejścia, co nastąpiło w Nowy Rok 1899. Ona się wyprowadziła, on został na kolejne pięć lat. Mieszkał tu z pierwszą żoną, Lilly. Potem ten związek także się rozpadł. Jeśli chodzi o odległości i planowanie marszruty, Paryż okazał się całkiem przyjazny. Wszystkie miejsca, jakie Meredith chciała odwiedzić, znajdowały się blisko siebie. I nic w tym dziwnego, skoro Debussy większość życia spędził w jednej okolicy, w zasadzie na czterech ulicach, rozchodzących się niczym promienie wokół Place d'Europe, na styku ósmego i dziewiątego arrondissement, tuż przy dworcu Saint-Lazare.
Każde z tych ważnych miejsc obwiodła czarnym flamastrem, przyjrzała się wzorowi z powagą, po czym zdecydowała, że zacznie od adresu najbardziej oddalonego od hotelu.
Spakowała się, nie bez trudu składając mapę, skończyła kawę, strzepnęła okruszki croissanta ze swetra i kolejno oblizała palce, walcząc z pokusą, by zamówić coś jeszcze. Bo mimo szczupłej sylwetki i niepozornego wyglądu Meredith uwielbiała jeść. Ciastka, bułki, rogaliki wszystko to, co już dawno wyszło z mody i zostało zabronione przez dietetyków. Zostawiła na blacie banknot wartości dziesięciu euro, a także garść drobnych jako napiwek i ruszyła w drogę.
Niecały kwadrans później znalazła się na placu Zgody. Tam skręciła na północ, minęła Palais de la Madeleine, wspaniały kościół, zaprojektowany na wzór rzymskiej świątyni, i ruszyła Boulevard Malesherbes. Po pięciu minutach skręciła w lewo, w Avenue Velasquez, w stronę Parć Monceau. W porównaniu z ruchem panującym na większych ulicach tutaj panował spokój. Przy chodniku trzymały wartę rzędy platanów o korze plamistej jak dłonie starca. Wiele pni ktoś oszpecił sprayem. Podniosła wzrok na biały budynek ambasady, niewzruszony, z jawną pogardą patrzący na ogrody. Zrobiła kilka zdjęć, ot, na wszelki wypadek, gdyby zapomniała jakiegoś szczegółu z otoczenia.
Na tablicy przy wejściu do Parć Monceau wypisano godziny otwarcia w sezonie letnim i zimowym. Minęła czarną bramę z kutego żelaza i natychmiast znalazła się w czasach, gdy Lilly czy Gaby, a może nawet sam Debussy z córeczką za rękę, przechadzali się wśród soczystej zieleni. Długie białe suknie letnie, wzbijające pyl przy każdym ruchu, damy w rozłożystych kapeluszach, siedzące na zielonych metalowych ławkach, rozstawionych wzdłuż trawników. Tu emerytowany generał, ciągle w mundurze, tam ciemnookie dzieci dyplomatów bawią się, tocząc drewniane koła, oczywiście pod czujnym spojrzeniem guwernantek. W dali, między drzewami, dostrzegła śliczną grecką świątynię, a jeszcze kawałek dalej igloo w kształcie piramidy, zbudowane z kamienia, odgrodzone od publiczności. Ach, i oczywiście marmurowe postacie muz. Żużlową ścieżką posłusznie dreptały rządkiem kucyki, niosąc na grzbietach zaaferowane dzieci.
W parku zrobiła mnóstwo zdjęć. Gdyby tak zmienić spacerowiczom stroje i wyciąć z kadru aparaty telefoniczne w ich dłoniach, fotografie mogłyby równie dobrze pochodzić sprzed stu lat.
Spacerowała jakieś pół godziny, a po wyjściu z parku szybko znalazła się na stacji metra linii północnej. Charakterystyczny znak „Monceau Ligne No. 2" nad wejściem, cudeńko art nouveau, wyglądał, jakby też mógł istnieć w czasach Debussy'ego. Zrobiła jeszcze kilka fotek, przeszła przez zatłoczone skrzyżowanie i znalazła się na terenie siedemnastego ar-rondissement. Tutaj, w porównaniu z findesieclową elegancją parku, okolica wydawała się monotonna. Towary w sklepach robiły wrażenie tandety, budynkom brakowało ducha.
Читать дальше