Pamiętam, że włożyłam cię do łóżeczka, pociągnęłam sznurek pozytywki.
Pamiętam, że zapaliłam nocną lampkę i zaciągnęłam zasłony.
Pamiętam, że schodziłam na dół, by zadzwonić do babci Jean i do Matta.
A dalej już nie pamiętam.
MATT znalazł mnie leżącą jak szmaciana lalka u podnóża schodów. Miałam głębokie rozcięcie nosa. Zadzwonił po babcię Jean i zawiózł mnie pędem na ostry dyżur.
Stamtąd trafiłam na oddział intensywnej terapii. Kiedy się obudziłam, wokół odbywała się jakaś nerwowa krzątanina.
Zawołałam Matta. W jednej chwili zjawił się przy mnie razem z Connie.
– Suzanne, upadłaś – odezwał się pierwszy. – Zemdlałaś w domu.
– Z dzieckiem wszystko dobrze Connie?
– Suzanne, słyszymy tętno, ale masz niebotycznie wysokie ciśnienie, poziom białka wariuje, i…
– I co? – spytałam.
– Masz zatrucie ciążowe. Dlatego zemdlałaś.
Wiedziałam oczywiście, co to znaczy. Moja krew zatruwała dziecko i mnie. Nigdy nie słyszałam, żeby komuś się to zdarzyło w tak wczesnej fazie ciąży, ale Connie nie mogła się przecież mylić. Niemal czułam, jak wzbiera we mnie tą zatruta krew, jakby zaraz miała przerwać tamę.
I wtedy usłyszałam, jak wypraszają Matta z pokoju, a wpada ekipa lekarzy. Poczułam maskę tlenową wkładaną na nos i usta.
Wiedziałam, co się ze mną dzieje. Ujmując to w sposób zrozumiały dla laika:
Nerki przestały pracować.
Ciśnienie tętnicze spadało.
Wątroba, która strzeże przed każdą trucizną, ledwie działała.
Ogarniały mnie drgawki.
Przez kroplówkę podawano mi płyny i leki, żeby powstrzymać rzucawkę, ale zaczęłam krwawić. Bardzo się bałam. Leciałam w ciemny tunel. Czarne ściany zacieśniały się, wyciskały ze mnie ostatnie tchnienie.
Umierałam.
MATT czuwa przy moim łóżku dzień i noc. To najlepszy mąż, najlepszy przyjaciel, jakiego można sobie wyobrazić.
Connie zagląda bez przerwy, po kilka razy dziennie. Nie podejrzewałam, że jest aż tak oddaną lekarką, aż tak dobrą przyjaciółką.
Słyszę ją i słyszę twojego tatę. Tyle że nie mogę odpowiedzieć. Nie wiem, dlaczego.
Z ich rozmowy wnoszę, że straciłam dziecko. Gdybym mogła płakać, płakałabym bez końca. Gdybym mogła krzyczeć, uderzyłabym w krzyk. Ale nie mogę, więc obchodzę żałobę w głuchej ciszy.
Babcia Jean też mnie tu odwiedza. Podobnie jak moi przyjaciele z okolic Vineyard. Melanie Bone wpada codziennie.
Dobiegają mnie strzępy rozmów wokół
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przyprowadzę dziś po południ Nicka – powiada tata do Connie. – Bo tęskni za mamą. Chyba to ważne, żeby ją zobaczył. – Po czym dodaje: – Choćby to miał być ostatni raz. Chyba powinienem zadzwonić do pastora Dwyera.
Matt przyprowadza cię na moją salę. Och, Nickolasie, siedzicie z tatą przy moim łóżku, opowiadacie mi historyjki, żegnacie się. Słyszę, jak Mattowi głos się załamuje, martwię się o niego.
Sama trwam przy życiu. A w każdym razie tak mi się zdaje.
Bo inaczej jak mogłabym słyszeć twój śmiech, Nick? Albo twoje wołanie: „Mamo!”, przez czarną dziurę snu?
A słyszę.
Twój słodki głosik przedziera się przez tę czarną czeluść, w której tkwię uwięziona. Zupełnie jakbyście wołali mnie z tatą z dziwnego snu, a wasze głosy prowadziły mnie niczym światło latarni morskiej.
Zbieram wszystkie siły, idę za dźwiękiem waszych głosów, coraz wyżej i wyżej.
Jeszcze raz muszę zobaczyć ciebie i tatusia.
Czuję, jak czarny tunel zamyka się za mną, może znalazłam wyjście z tej samotni. Wszystko się rozjaśnia. Rozpraszają się ciemności wokół, widzę promienie ciepła, swojskie przyjazne światło Martha`s Vineyard.
I wtedy staje się coś nieoczekiwanego.
Otwieram oczy.
– Witaj, Suzanne – szepcze Matt. – Chwała Bogu, że wreszcie do nas wróciłaś.
Mogła strawić tylko po kilka stron dziennika naraz. Matt uprzedził ją w liście: Pewne fragmenty może Ci będzie trudno czytać”. Trudno czytać? Chwilami czuła, że ta lektura po prostu ją obezwładnia.
Coraz częściej dziennik szarpał jej nerwy. I wciąż nie wiedziała, co począć z własnym życiem. Nie skończyła z Mattem, podobnie jak nie skończyła z Suzanne i Nickolasem.
Zastanawiała się nad czymś, co przeczytała na tych kartach wcześniej: nad lekcją o pięciu piłkach – praca, rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwość.
Praca jest gumową piłką, prawda?
Suzanne sama do tego doszła i wtedy w jej życiu nagle zapanowały spokój i harmonia. Uciekła od pracy, stresu, naporu, terminów, tłumów, nerwów w korkach, uszarpania codziennością. Zanurzenie się w cudzym życiu pozwoliło Katie przewartościować rzeczy, które sama robiła mechanicznie przez ostatnie dziewięć lat. Dostała pracę jako dwudziestodwulatka, przedtem dyplom z wyróżnieniem na Uniwersytecie Północnej Karoliny w Chapel Hill. Dwa lata z rzędu odbywała wakacyjną praktykę w wydawnictwie Algonquin Press w Chapel Hill, co otworzyło przed nią prestiżowe drzwi na Manhattanie. Zamieszkała więc w Nowym Jorku pełna jak najlepszych chęci, choć czuła, że to nie do końca jej miejsce.
Teraz zrozumiała dlaczego. Od dłuższego czasu w jej życiu brakowało równowagi. Zarywała noce, ślęcząc nad maszynopisami, które usiłowała doprowadzić do perfekcji. Dobrze wynagradzana i satysfakcjonująca praca, w porządku, ale praca jest przecież gumową piłką, prawda?
Natomiast rodzina, zdrowie, przyjaciele i prawość to bezcenne szklane kule.
No i dziecko rosnące w jej łonie też było taką szklaną kulą.
NAZAJUTRZ rano siedziała w żółtej taksówce z dwiema przyjaciółkami, Susan Kingsolver i Laurie Raleigh. Jechała do swojego ginekologa, doktora Alberta K. Sassoona.
Susan i Laurie towarzyszyły jej dla moralnego wsparcia. Wiedziały o ciąży Katie i uparły się by z nią pojechać. Teraz trzymały ją za ręce.
– Dobrze się czujesz, kochanie? – zapytała Susan.
Była nauczycielką w szkole podstawowej na Dolnym Wschodnim Manhattanie. Pewnego lata poznały się na terenach rekreacyjnych Hamptons i bardzo zaprzyjaźniły.
– Doskonale. Po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć. I nie mogę uwierzyć, że zaraz znajdę się przed Sassoonem.
Kiedy wysiadła, zdała sobie sprawę, iż gapi się tępo na dobrze znane witryny sklepów. Co ona powie doktorowi Sassoonowi? Kiedy była u Alberta na początku roku, tak się cieszył, że kogoś znalazła… A teraz taki numer?
Wszystko docierało do niej jak z oddali, chociaż Susan i Laurie trajkotały serdecznie, żeby podtrzymać ją na duchu. Naprawdę bardzo jej pomagały.
– Cokolwiek postanowisz – szepnęła Laurie, kiedy wezwano Katie do gabinetu – wyjdzie na dobre. Bo ty jesteś dobra.
Cokolwiek postanowi?
Nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę.
Albert Sassoon przyjął ją z uśmiechem. Katie od razu pomyślała o serdeczności Suzanne Harrison wobec jej pacjentów.
– A zatem… – powiedział lekarz, kiedy Katie wkładała nogi w strzemiona.
– A zatem, taka byłam zakochana, że zapomniałam o zabezpieczeniu. I wpadłam – rzekła z trudem i roześmiała się niepewnie.
Ale po chwili śmiech przeszedł w płacz. Albert delikatnie przytulił jej głowę do piersi.
– Już dobrze, Katie, już dobrze. Już dobrze.
– Chyba wiem, co zrobię – mówiła Katie ze szlochem. – Chyba… chyba… zatrzymam… dziecko.
– Gratuluję decyzji – powiedział doktor Sassoon i poklepał ją delikatnie po plecach. – Będziesz wspaniałą matką.
Читать дальше