Przez chwilę panowała cisza.
– Proszę się nie rozłączać.
Słuchawkę przykryto dłonią i w tle usłyszałam zduszoną rozmowę.
Najwyraźniej ktoś inny przejął telefon, gdyż nowy głos zapytał:
– W czym mogę pomóc?
Nie potrafiłam oszacować wieku tej kobiety.
– Delia? – zapytałam.
– A kto mówi? – W jej głosie wyczuwało się dystans, jakby otrzymała nieprzyzwoity telefon.
– Och, jakże mi przykro – powiedziałam. – Tu Lucy Stansbury. To nie ty, Delia? To chyba nie twój głos?
– Jestem przyjaciółką Delii. Chwilowo nie ma jej w domu. Czy jest coś, w czym mogłabym pomóc?
– Właściwie tak – odpowiedziałam, myśląc intensywnie. – Dzwonię z Kalifornii. Ostatnio spotkałam Delię, zostawiła kilka swoich rzeczy na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Nie znam żadnego innego sposobu, by się z nią skontaktować, z wyjątkiem tego numeru, który był na paragonie za zakupy poczynione w Las Cruces. Czy jest wciąż w Kalifornii, czy też wróciła do domu?
– Jedną chwileczkę.
Znów dłoń na słuchawce i buczenie w tle. Kobieta podjęła rozmowę:
– Proszę zostawić swoje imię i numer telefonu. Zapewniam, że oddzwoni do pani.
– Jasne, doskonale – zgodziłam się. Ponownie podałam jej swoje imię, literując je pracochłonnie, potem wymyśliłam numer telefonu z kierunkowym Los Angeles. – Chce pani, abym przesłała pocztą te rzeczy, czy żebym je przetrzymała? Kiepsko bym się czuła, gdyby nie wiedziała, gdzie się podziały.
– A co właściwie zostawiła?
– No cóż, większość to ubrania. Letnia sukienka, którą, o ile wiem, bardzo lubi, ale to chyba nic wielkiego. Mam jej pierścionek ze szmaragdem i diamentami – odparłam, opisując pierścień, który zauważyłam na palcu Lili pierwszego popołudnia w ogrodzie Henry’ego. – Czy spodziewa się pani, że wróci szybko?
Po sekundzie ciszy nadeszła cierpka odpowiedź kobiety:
– Kto mówi?
Odłożyłam słuchawkę. No to byłoby tyle, jeśli chodzi o wodzenie za nos ludzi w Las Cruces. Nie miałam pojęcia, jakie Lila ma plany, ale nie podobała mi się propozycja zamiany nieruchomości, którą złożyła Henry’emu. Tak był w nią zapatrzony, że mogła wmówić mu wszystko. I nie traciła czasu. Lepiej, żebym dotarła do sedna sprawy, nim go załatwi na cacy. Sięgnęłam do górnej szuflady po stosik pustych karteczek z notesu, a gdy kilka chwil potem rozdzwonił się telefon, podskoczyłam. Cholera, czy ktoś mógł namierzyć mnie tak szybko? Z pewnością nie.
Podniosłam ostrożnie słuchawkę, oczekując sygnału zamiejscowego połączenia. Nie było zamiejscowe.
– Halo?
– Pani Millhone? – Ten męski głos wydał mi się znajomy, choć na razie nie potrafiłam rozpoznać, do kogo może należeć. Muzyka tętniąca w tle zmuszała go do krzyku i zorientowałam się, że ja także krzyczę.
– Przy telefonie.
– Tu GUS! – wrzasnął. – Kolega Bobby’ego z wypożyczalni wrotek.
– Ach, to ty, cześć. Cieszę się, że zadzwoniłeś. Mam nadzieję, że masz dla mnie jakieś informacje. Potrzebuję pomocy.
– Myślałem o Bobbym i chyba tyle mu jestem winien. Źle zrobiłem, że nie powiedziałem wszystkiego od razu.
– Tym się nie przejmuj. Miło mi, że się ze mną skontaktowałeś. Chcesz spotkać się czy pogadać przez telefon?
– Wszystko jedno. Chciałem wspomnieć o jednej rzeczy. Nie wiem, czy to się przyda, ale Bobby dał mi ten notes z adresami, na który chciała pani zerknąć. Czy kiedykolwiek wspominał pani o nim?
– Jasne, że tak. Przewracam miasto do góry nogami, szukając tego notesu – powiedziałam. – Gdzie jesteś?
Dał mi adres na Granizo i przyrzekłam, że za chwilę tam będę. Odłożyłam słuchawkę, złapałam torebkę i kluczyki do auta.
W sąsiedztwie Gusa zainstalowano marne oświetlenie, a podwórka stanowiły płaskie skrawki gruntu, porośnięte z rzadka palmami. Parkujące wzdłuż krawężników samochody były głównie pomalowanymi farbą podkładową gablotami o niskich zawieszeniach, z łysymi oponami i złowieszczymi wklęśnięciami. Mój volkswagen pasował do nich jak ulał. Mniej więcej co trzecią posiadłość ogrodzono świeżutką siatką, jakby trzymano tu w korralach nie wiadomo jakie zwierzęta. Gdy mijałam jeden z domów, usłyszałam, jak coś, co brzmiało groźnie i zadziornie, wyskakuje, szarpiąc łańcuch, i skowycząc ochryple z żalu, że nie może mnie dostać. Przyspieszyłam.
GUS mieszkał w drewnianym domku na dziedzińcu w kształcie litery „U”, otoczonym podobnymi domkami. Minęłam ozdobne wejście z numerem, wykutym w kształcie tęczy. Budynków było osiem, trzy po każdej stronie centralnej alejki i dwa na jej końcu. Wszystkie pomalowano na kremowo i nawet w ciemności wyglądały, jakby przyprószyła je sadza. Zidentyfikowałam mieszkanie Gusa, rozpoznając tę samą łomoczącą muzykę, którą słyszałam przez telefon. Im bliżej, tym mniej miło brzmiała. Jego zasłony składały się z narzut na łóżko rozpiętych na karniszu, gałkę u drzwi zrobiono z drewnianej szpulki na gwoździu. Musiałam poczekać na krótką przerwę między nagraniami, dopiero wtedy zastukałam we framugę. Muzyka zacharczała wściekle, lecz on najwyraźniej wychwycił moje pukanie.
– Yo! – zawołał.
Otworzył drzwi i wpuścił mnie do środka. Zrobiłam krok i uderzył mnie hałaśliwy rock i zatykający zapach kuwet.
– Nie możesz ściszyć tego cholerstwa?! – wrzasnęłam.
Skinął głową i podszedł do wieży, którą wyłączył.
– Przepraszam – rzekł skrępowany. – Proszę usiąść.
Jego mieszkanie było na oko dwa razy mniejsze od mojego i stało w nim dwa razy więcej mebli. Lilipucie łóżko, sekretera laminowana hikorową okleiną, szafka z wieżą, uginające się półki z książkami, dwa tapicerowane krzesła z postrzępionymi bokami, grzejnik i jeden z tych segmentów wielkości stolika pod telewizor, które mieszczą zlew, kuchenkę i lodówkę. Łazienkę oddzielono od głównego pomieszczenia parawanem z materiału zawieszonego na rozpiętym szpagacie. Dwie lampy przysłonięte czerwonymi ręcznikami frotte, które, przepuszczając zaledwie różową poświatę, tłumiły światło dwustupięćdziesięciowatowych żarówek. Na obu krzesłach rozsiadły się koty, które dostrzegł jakby w tym samym momencie co ja.
Jedną ręką zebrał całą gromadkę kotów, jakby były starymi szmatami, i usiadłam na tak przygotowanym miejscu. Kiedy tylko rzucił koty na łóżko, pobiegły na swe poprzednie stanowiska. Jeden z nich miętosił moje udo, jakby ugniatał ciasto na chleb, a potem zwinął się w kłębek, zadowolony ze swojej roboty. Kolejny wcisnął się obok mnie, a jeszcze jeden przycupnął na oparciu krzesła. Mierzyły się spojrzeniami, jakby szacując, kto okazał się najsprytniejszy. Były dobrze wyrośnięte i chyba pochodziły z tego samego miotu, gdyż wszystkie pyszniły się futerkami grubymi niczym skorupa żółwia i głowami rozmiaru piłki do softballu. Na drugim krześle leżały splątane razem jak skarpetki dwa dorosłe okazy, czarny i płowożółty. Szóste zwierzę wynurzyło się spod łóżka i stanęło, przebierając kolejno tylnymi łapami. GUS ze słabym uśmiechem obserwował tę kocią aktywność, rozpierała go duma.
– Czyż nie są wspaniałe? – zapytał. – Ci mali dranie nigdy mi się nie znudzą. W nocy wdrapują się na łóżko i okrywają mnie jak kołdra. Jeden śpi na poduszce z łapami w moich włosach. Kiedy tylko zechcę, całuję ich pyszczki. – Porwał jednego i przytulił jak dziecko, którą to czułość kot przyjął z zadziwiającą biernością.
– Ile ich masz?
– Obecnie sześć, ale Luci Baines i Lynda Bird są w ciąży. Nie wiem, co z tym zrobić.
Читать дальше