– Brał narkotyki?
– Chyba nie. A przynajmniej nigdy czegoś podobnego nie zauważyłem. Dużo pił. Reva myślała, że to o to chodzi, ale ja nie wiem. Lubił się zabawić. Późno wracał do domu, przesypiał weekendy, włóczył się z dzieciakami pokroju Bobby’ego Callahana, stojącymi znacznie wyżej od nas na drabinie społecznej. Potem zaczął umawiać się z kuzynką Bobby’ego, Kitty. Chryste, ta dziewucha od dnia narodzin sprawiała kłopoty. Nie mogłem już go wtedy znieść. Jeśli nie chcesz być częścią rodziny, fajnie. Idź sobie w świat, zapracuj na siebie. I nie myśl o tym domu jak o miejscu, gdzie można zjeść posiłek i wyprać ciuchy. – Przerwał, spoglądając na mnie bacznie. – Czy nie mam racji? Pytam się.
– Nie wiem – odparłam. – W ogóle jak można odpowiedzieć na takie pytanie? Dzieciaki błądzą, lecz później wszystko wraca do normy. Często nie ma to nic wspólnego z rodzicami. Kto wie, jak do tego podejść?
Milczał, gapiąc się na horyzont, otaczając wargami cygaro, jak łącznik do węża strażackiego. Zassał nieco nikotyny, potem wydmuchnął chmurę dymu.
– Czasami myślę, że był bardzo inteligentny. Może powinien spotkać się z lekarzem, ale skąd mogłem wiedzieć? W czym psychiatra pomoże dzieciakowi, któremu brak ambicji? Tak przynajmniej mówi Reva.
Nie znalazłam na to żadnej odpowiedzi, więc ograniczyłam się do współczujących westchnień.
Po krótkiej ciszy powiedział:
– Podobno Bobby’ego nieźle pocharatało?
Ostrożne pytanie dotyczące znienawidzonego rywala zadał niepewnym tonem. Życzył chyba Bobby’emu śmierci ze sto razy i przeklinał fakt, że szczęśliwie przeżył.
– Nie jestem pewna, czy z chęcią nie zamieniłby się z Rickiem miejscami – powiedziałam, stąpając z wyczuciem. Nie chciałam wywoływać nowej lawiny złości, ale nie chciałam też, by żywił przekonanie, jakoby Bobby był w jakimś stopniu „szczęśliwszy” niż Rick. Bobby wypruwał z siebie flaki, by wrócić do życia, ale była to wyczerpująca walka.
Pod nami w polu widzenia pojawił się stary rozklekotany ciemnoniebieski ford, ziejąc spalinami. Kierowca szerokim łukiem ominął mój samochód i zatrzymał się, najwidoczniej uaktywniając automatyczne drzwi do garażu. Auto znikło nam z oczu i sekundę później usłyszałam stłumiony dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.
– To moja żona – oznajmił Phil, gdy mechanizm zamykający drzwi warczał pod naszymi stopami.
Reva Bergen wspięła się mozolnie stromym podejściem, objuczona sprawunkami. Zauważyłam zdziwiona, że Phil nie rusza się, żeby jej pomóc. Spostrzegła nas, gdy dotarła do werandy. Zawahała się, jej oblicze nic nie wyrażało. Nawet z tej odległości dawała się rozpoznać pewna nieostrość jej spojrzenia, wyraźniejsza, gdy w chwilę potem wynurzyła się tylnymi drzwiami, by do nas dołączyć. Była blondynką o pozbawionym wyrazu spojrzeniu, charakterystycznym dla niektórych kobiet po pięćdziesiątce. Oczy miała małe i niemal pozbawione rzęs. Brwi blade, skórę również. Była krucha i koścista, jej dłonie wyglądały niezgrabnie, niby rękawice ogrodnicze obciągające wąskie nadgarstki. Oboje tak całkowicie różnili się od siebie, że szybko wyrzuciłam z wyobraźni obraz ich małżeńskiego łoża, który mi się mimowolnie nasunął.
Phil przedstawił mnie i wyjaśnił, że badam sprawę wypadku, w którym zginął Rick.
Uśmiechnęła się złośliwie.
– Bobby’ego dręczą wyrzuty sumienia?
Phil wmieszał się, nim zdołałam sformułować odpowiedź.
– Przestań, Reva. Przecież nic złego z tego nie wyniknie. Sama mówiłaś, że policja…
Odwróciła się gwałtownie i wróciła do środka. Phil, zażenowany, wepchnął ręce do kieszeni.
– A niech to. Zachowuje się w ten sposób od wypadku. Życie tak ją nakręciło. Sam nie byłem zbyt elastyczny we współżyciu, lecz ta sprawa złamała jej serce.
– Muszę już lecieć – oznajmiłam. – Ale chciałabym, żeby pan zrobił jeszcze jedno, jeśli łaska. Usiłuję dowiedzieć się, co się wtedy mogło dziać, jak na razie bez rezultatu. Czy Rick dał wam do zrozumienia, że Bobby ma kłopoty lub coś go gryzie? Albo że sam ma jakiś problem?
Phil potrząsnął głową.
– Całe życie Ricka było dla mnie problemem, ale to nie miało nic wspólnego z wypadkiem. Mimo to zapytam Revę i dowiem się, czy coś wie.
– Dzięki – powiedziałam.
Uścisnęłam mu rękę i wyłowiłam z torebki wizytówkę, by wiedział, jak się ze mną skontaktować.
Odprowadził mnie do drogi, gdzie powtórnie podziękowałam za lunch. Wsiadając do auta, spojrzałam w górę. Reva stała na werandzie, gapiąc się na nas.
Ruszyłam z powrotem w stronę miasta. Wpadłam do biura, by sprawdzić automatyczną sekretarkę – żadnych wiadomości i pocztę – same śmieci. Zaparzyłam filiżankę świeżej kawy i wysunęłam przenośną maszynę do pisania, aby zapisać aktualne szczegóły, dotyczące prowadzonego śledztwa. Była to żmudna praca, zważywszy na mizerne efekty moich poczynań. Mimo to Bobby miał prawo wiedzieć, jak spędzam czas opłacany trzydziestoma dolarami za godzinę. Miał prawo wiedzieć, na co idą jego pieniądze.
O trzeciej zamknęłam biuro i przespacerowałam się do biblioteki publicznej, zmuszona po drodze minąć dwie przecznice, skręcić i przejść kolejne dwie. Zeszłam na dół do czytelni czasopism i poprosiłam o gazety z zeszłego września, teraz umieszczone na mikrofilmie. Znalazłam wolną maszynę i usiadłam, nawlekając pierwszą rolkę. Druk był biały na czarnym tle, wszystkie fotografie wyglądały jak negatywy. Nie miałam pojęcia, na co mogę się natknąć, więc z musu wertowałam strona po stronie. Bieżące wydarzenia, wiadomości, polityczne komentarze, pożary, zbrodnie, fronty burzowe, ludzie rodzący się, umierający i wstępujący w związki małżeńskie. Czytałam kolumny poświęcone osobom zaginionym i odnalezionym, sprawy osobiste, towarzyskie, sportowe. Mechanizm przewijający film był trochę uszkodzony, więc artykuły lądowały na piętnastocalowym ekranie z lekko rozregulowaną ostrością, wywołując chorobę lokomocyjną o słabym nasileniu. Wokół mnie ludzie żonglowali czasopismami lub siedzieli w niskich fotelach, czytając gazety przytwierdzone do pionowych, drewnianych lanc. Jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu było buczenie mojego urządzenia, okazyjne kaszlnięcie, szelest przewracanych stronic.
Zdołałam przejrzeć gazety z pierwszych sześciu dni września, nim moje zdecydowanie osłabło. Powinnam robić to w mniejszych dawkach. Szyja mi ścierpła i zaczęła boleć głowa. Przelotne spojrzenie na zegarek uświadomiło mi, że zbliża się piąta, a ja jestem kompletnie znudzona. Zanotowałam datę, na której się zatrzymałam, po czym wybiegłam na późnopopołudniowe słońce. Wróciłam pod biuro i nie wchodząc do środka, wsiadłam do samochodu.
W drodze do domu wpadłam do supermarketu po mleko, chleb i papier toaletowy, pośpiesznie objeżdżając wózkiem wszystkie stoiska. Tyle pięknej, lirycznej muzyki płynęło z głośników, że poczułam się jak heroina z komedii romantycznej. Gdy już znalazłam wszystko, czego potrzebowałam, podeszłam do ekspresowej kasy, gdzie można skasować najwyżej dwanaście towarów naraz. Stało nas pięcioro w kolejce, wszyscy liczyliśmy ukradkiem zawartość koszyków sąsiadów. Mężczyzna przede mną miał zbyt małą głowę w porównaniu z ogromem twarzy, jak niedopompowany balon. Towarzyszyła mu mała dziewczynka w wieku jakichś czterech lat, w nowiutkiej sukience, za dużej o kilka rozmiarów. Sukienka wyglądała jakoś ubogo, ale nie wiem dlaczego. W tym stroju dziewczynka wydawała się karlicą: talia na wysokości bioder, dolny rąbek sukienki sięgający kostek. Trzymała dłoń mężczyzny z pełnym zaufaniem, uśmiechając się do mnie nieśmiało z taką dumą, że też musiałam się uśmiechnąć.
Читать дальше