Crozier uświadomił sobie, że jest bardzo pijany. Potrafił wypić sporo alkoholu i zachowywać się normalnie – jego ludzie przywykli już do tego, że choć śmierdzi whisky na odległość, zawsze panuje nad sytuacją – jednak teraz, po kilku nieprzespanych nocach, zmierzając przez mroźną lodową krainę ku podświetlonym barwnym namiotom i roztańczonym postaciom, Crozier czuł whisky płonącą w jego brzuchu i głowie.
Marynarze ustawili ruszt w białej komnacie. Komandorzy przeszli przez kilka barwnych pomieszczeń, nie zamieniając ani słowa ze sobą ani z którymkolwiek z przemykających wokół przebierańców.
Crozier nie miał wątpliwości, że większość marynarzy także jest pijana. Jak to zrobili? Oszczędzali swoje porcje grogu? Chowali piwo, które zwykle podawano im do kolacji? Wiedział, że nie włamali się do magazynu rumu na Terrorze, bo kazał porucznikowi Little’owi sprawdzić dobrze zamki zarówno minionego ranka, jak i popołudnia. Magazyn rumu na Erebusiebyi pusty dzięki sir Johnowi Franklinowi, i to od chwili wypłynięcia okrętu z portu.
Ale ludzie zdołali się jakoś upić. Jako marynarz z czterdziestoletnim doświadczeniem, który odsłużył też swoje jako zwykły chłopak okrętowy, Crozier wiedział, że jeśli chodzi o pędzenie, gromadzenie czy wyszukiwanie alkoholu, pomysłowość brytyjskich marynarzy nie zna granic.
Ogromne połcie niedźwiedziego mięsa smażyły się nad otwartym ogniem na ruszcie, za którym stali pan Diggle i pan Wall; uśmiechnięty od ucha do ucha porucznik Le Vesconte oraz inni oficerowie z obu statków rozdawali ustawionym w kolejce marynarzom talerze z parującym jedzeniem. Dokoła unosił się smakowity zapach smażonego mięsa, który bezlitośnie pobudzał wyobraźnię i ślinianki Croziera, choć komandor przyrzekał sobie wcześniej, że nie weźmie udziału w tej uczcie.
Kolejka rozstąpiła się przed dwoma komandorami. Żebracy, papistyczni kapłani, francuscy dworzanie, wróżki, okryty całunem trup oraz dwaj rzymscy legioniści w czerwonych płaszczach, czarnych maskach i złotych zbrojach zaprosili Fitzjamesa i Croziera do podejścia do rusztu, skłaniając głowy, kiedy dowódcy przeszli obok nich.
Pan Diggle, który dla wygody przesunął teraz swój obfity biust na brzuch, osobiście odkroił dwa najlepsze kawałki mięsa dla komandora Croziera, a potem dla komandora Fitzjamesa. Le Vesconte podał im sztućce z oficerskiej mesy i białe lniane serwetki. Porucznik nalał do kubków piwo.
– Muszą panowie pić szybko – mówił Fairholme – zanurzając usta w piwie jak ptaki, żeby wargi nie przymarzły wam do kubków.
Fitzjames i Crozier zasiedli u szczytu stołu okrytego białym prześcieradłem, na przykrytych prześcieradłami krzesłach, które odsunął dla nich pan Farr, niedawna ofiara gniewu Croziera. Pan Blanky siedział obok swego odpowiednika z Erebusa , pana Reida, podobnie jak Edward Little i kilku oficerów z okrętu flagowego. Lekarze zebrali się po drugiej stronie stołu.
Crozier zdjął grube rękawicę, ujął w zziębniętą dłoń widelec i spróbował ostrożnie smażonego mięsa, uważając, by metalowy widelec nie dotknął jego ust. Kotlet z niedźwiedzia sparzył go w język. Komandor miał ochotę roześmiać się głośno – w arktyczną noc, przy temperaturze minus stu stopni, w której jego oddech natychmiast zmieniał się w obłok kryształków lodu, on sparzył się w język. Spróbował ponownie, odgryzł kawałek mięsa i przeżuwszy, połknął.
To był najsmaczniejszy stek, jaki kiedykolwiek jadł. Crozier był tym zaskoczony. Wiele miesięcy temu, kiedyjedli niedźwiedzie mięso, wydawało im się zepsute i śmierdzące. Część marynarzy po zjedzeniu wątroby i innych narządów, które zazwyczaj uchodzą za przysmaki, poważnie się pochorowała. Postanowiono wtedy, że mięso niedźwiedzi polarnych będzie spożywane tylko, gdy zajdzie taka konieczność.
A teraz ta uczta… ta wystawna uczta. Wszędzie dokoła w białej komnacie i zapewne w sąsiadujących z nią komnatach pomarańczowej i fioletowej ludzie siedzący przy stołach, na skrzyniach i beczkach pochłaniali smakowite steki. Śmiechy i rozmowy zadowolonych marynarzy zagłuszały huk płomieni płonących pod rusztem i trzepot płócien smaganych coraz silniejszym wiatrem. Kilku marynarzy w białym pokoju jadło za pomocą noży i widelców – niektórzy po prostu nabili stek na widelec i obgryzali go dookoła – większość jednak trzymała mięso w okrytych rękawicami dłoniach. Wyglądało to tak, jakby ponad setka drapieżników pożerała właśnie swe ofiary.
Im więcej Crozier jadł, tym bardziej robił się głodny. Fitzjames, Reid, Blanky, Farr, Little, Hodgson – nawet Jopson, jego steward, który siedział przy pobliskim stole z innymi stewardami – jedli swoje mięso z nie mniejszym apetytem. Jeden z pomocników pana Diggle’a, przebrany za małego Chińczyka, roznosił na stoły talerze z parującymi warzywami. Jednak warzywa przysmażone na patelni, na jednym z pieców z łodzi wielorybniczych, choć cudownie gorące, po prostu nie miały smaku w porównaniu z pysznym świeżym niedźwiedzim mięsem. Tylko powaga urzędu, jaki sprawował, i świadomość, że musi dawać innym przykład, nie pozwoliła Crozierowi przepchać się na początek kolejki i zażądać kolejnej porcji. Fitzjames choć raz nie wyglądał na przygaszonego; młody komandor miał taką minę, jakby za chwilę miał rozpłakać się ze szczęścia.
Nagle, w chwili gdy większość marynarzy zjadła już swoje steki i dopijała piwo, by mocno alkoholizowany napój nie zamarzł im w kubkach, perski król stojący obok wejścia do fioletowej komnaty zaczął nakręcać muzyczny mechanizm.
Gdy tylko rozbrzmiały pierwsze nuty, podniósł się ogromny aplauz, marynarze walili z całych sił w okryte rękawicami dłonie. Wielu miłośników muzyki na obu statkach narzekało na tę maszynę – zakres dźwięków wydobywających się z metalowych dysków był dokładnie taki sam, jaki wypuszczali ze swych instrumentów uliczni kataryniarze – jednak ta melodia była zbyt charakterystyczna, by ktokolwiek mógł ją pomylić z czym innym. Marynarze podnieśli się z miejsc. Inni zaczęli od razu śpiewać. Nawet Crozier musiał uśmiechnąć się szeroko, kiedy znajome słowa odbiły się echem od zbocza góry lodowej.
Gdy głosem niebios powołana
wyrosła Anglia z mórz przestworzy,
Śpiewali tak wśród szumu fal
uradowani aniołowie boży:
Komandorzy Crozier i Fitzjames także wstali ze swych miejsc i przyłączyli się do pozostałych, śpiewając ile sił w płucach pierwszy refren.
Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami
Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!
Czysty tenor młodego Hodgsona prowadził ludzi zamkniętych w sześciu spośród siedmiu komnat, gdy wyśpiewywali kolejne zwrotki:
Narody mniej niebiosom drogie
przed tyranami upadają,
a Twojej siły nikt nie złamie,
Ciebie złe moce się lękają.
Choć z daleka dobiegały go odgłosy jakiegoś zamieszania, rozgrzany whisky i stekiem, Crozier odrzucił głowę do tyłu i ryczał ze swymi ludźmi:
Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami
Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!
Ludzie w sąsiednich pomieszczeniach nadal śpiewali, ale teraz i śmiali się głośno, co wzmagało jeszcze zamieszanie. Mechaniczny instrument rozbrzmiał głośniej. Marynarze śpiewali jeszcze głośniej.
Crozier, wyśpiewujący ochoczo trzecią zwrotkę pieśni, doznał szoku, gdy do białej komnaty wkroczył nagle przedziwny pochód.
Każdy cios wroga z obcych stron
Twe siły po wielekroć mnoży,
Читать дальше