Blanky przełożył strzelbę do prawej ręki, oparł kolbę o ramię, podparł broń drugą ręką i wypalił.
Błysk eksplozji pozwolił lodomistrzowi ujrzeć przez moment czarne, martwe, beznamiętne oczy wpatrującego się weń rekina – nie, wcale nie rekina, poprawił się w myślach sekundę później; te dwa czarne jak otchłań kręgi były znacznie bardziej przerażające, złowrogie i inteligentne niż ślepia rekina – bezlitosnego drapieżnika, który postrzega cię tylko jako pożywienie. Owe mroczne, bezdenne ślepia zawieszone wysoko ponad głową Blanky’ego nagle zaczęły się do niego zbliżać.
Lodomistrz rzucił bezużyteczną strzelbą w potwora – nie miał czasu na przeładowanie – i doskoczył do drablinki.
Tylko dzięki czterdziestoletniemu doświadczeniu lodomistrz Blanky wiedział, gdzie ona się znajduje, i trafił do niej w zasnutych śniegiem ciemnościach. Zacisnął prawą dłoń na linie, oderwał nogi od pokładu i wyrzucił je wysoko w górę, szczęśliwie trafiając stopami w ciemnościach na któryś ze szczebli, zębami ściągnął grubą rękawicę z lewej dłoni i zaczął piąć się w górę, wisząc jednocześnie niemal do góry nogami po wewnętrznej, zwróconej do pokładu stronie wygiętych w łuk lin.
Sześć cali pod jego nogami i pośladkami coś przecięło powietrze z mocą rozkołysanego dwutonowego tarana. Blanky słyszał, jak trzy grube, pionowe liny pękają z trzaskiem… niemożliwe!… a pozbawiona dolnego punktu zaczepienia drablinka leci w dół, omal nie zrzucając go z powrotem na pokład.
Utrzymał się. Przełożywszy nogę na drugą stronę drablinki, lodomistrz bez chwili zastanowienia ponownie zaczął piąć się w górę. Thomas Blanky poruszał się jak małpa – wspinał się po takielunku już jako dwunastoletni chłopiec, kiedy to uważał, że maszty, żagle i liny na trzymasztowym okręcie wojennym, na którym rozpoczął swą marynarską karierę, zostały zbudowane przez Jej Wysokość wyłącznie dla jego przyjemności.
Był już dwadzieścia stóp nad pokładem i zbliżał się do poziomu drugiego drzewca – to wciąż ustawione było pod należytym kątem, prostopadle do osi pokładu – kiedy stworzenie na dole ponownie uderzyło w mocowanie drablinek, odrywając od relingu kawał drewna wraz z kołkami, metalowymi trzpieniami i blokami oraz grubą warstwą lodu.
Cała sieć drablinek runęła w stronę masztu. Blanky wiedział, że siła uderzenia strąci go z lin i rzuci prosto w łapy i paszczę czekającego na dole potwora. Choć w zasnutej śniegiem ciemności wciąż widział nie dalej niż na odległość pięciu stóp, lodomistrz skoczył na wanty.
Jego marznące palce trafiły na drzewce i zawieszone pod nim liny, w tej samej chwili na dolnej linie oparła się także jego stopa. Blanky wiedział, że najlepiej chodzi się po wantach na bosaka, jednak teraz oczywiście nie wchodziło to w grę.
Podniósł się na wysokość drzewca, niemal dwadzieścia pięć stóp nad pokład, i oplótł oblodzoną drewnianą belkę rękami i nogami, kładąc się na niej niczym przerażony jeździec na koniu. Stopami odszukał liny, które zapewniły mu lepsze podparcie.
Normalnie, nawet w ciemnościach, wietrze, śniegu i gradzie, każdy prawdziwy żeglarz wspiąłby się sześćdziesiąt stóp wyżej, aż do salingu grotmasztu, skąd mógłby obrzucać swego prześladowcę obelgami, niczym szympans siedzący bezpiecznie na wysokim drzewie i ciskający w swego wroga owocami i kałem. Tyle że w tę grudniową noc na HMS Terror nie było miejsca, do którego Blanky mógłby uciec przed stworzeniem tak potężnym, że mogło zniszczyć główne drzewce.
Ponad rok wcześniej, we wrześniu, Blanky pomagał Crozierowi i Harry’emu Peglarowi, odpowiadającemu za przedni maszt, kiedy ci przygotowywali Terror do drugiej zimy w lodzie. Nie było to zajęcie łatwe ani bezpieczne. Najpierw zdjęli i ułożyli pod pokładem dziesiątki jardów olinowania. Potem ostrożnie zdemontowali bramstengi i stengi – ostrożnie, bo gdyby ciężki maszt wyślizgnął się i runął w dół, przebiłby wszystkie pokłady i poszycie statku niczym potężna włócznia przenikająca przez cienką zbroję. Niejeden już okręt zatonął wskutek takiej nieostrożności. Gdyby jednak te odcinki masztu pozostały na swoim miejscu, podczas długiej zimy zgromadziłaby się na nich ogromna ilość lodu. Lodowe sople i bryły spadałyby na niższe olinowanie i na głowy ludzi pełniących wachtę, a poza tym ciężar lodu mógłby przewrócić okręt na bok.
Kiedy nad statkiem wznosiły się już tylko trzy kikuty dolnych części masztów – dla marynarza był to widok równie nieznośny jak dla portrecisty widok człowieka o amputowanych członkach – Blanky nadzorował luzowanie want i lin pozostałych na statku; zbyt mocno napięte liny i płótno nie wytrzymałyby ciężaru śniegu i lodu. Nawet łodzie Terroru – dwie wielkie łodzie wielorybnicze, dwa mniejsze kutry, skif komandora, szalupy i jolki, w sumie dziesięć jednostek – zostały zniesione na dół, odwrócone, należycie przymocowane i przykryte.
Teraz Thomas Blanky wisiał na wantach drugiego drzewca grotmasztu, dwadzieścia pięć stóp nad ziemią, i miał nad sobą jeszcze tylko jeden poziom, a wszystkie liny i drablinki prowadzące na ten trzeci i ostatni poziom okryte były grubą warstwą lodu. Sam grotmaszt wyglądał jak kolumna lodu oblepiona z jednej strony warstwą śniegu. Lodomistrz objął mocniej drzewce i próbował spojrzeć w dół, gdzie panowały teraz całkowite ciemności – albo Handford zgasił lampę, którą dał mu Blanky, albo coś zgasiło ją za niego. Blanky zakładał, że marynarz kryje się w ciemności lub jest już martwy; tak czy inaczej nie mógł liczyć na jego pomoc. Przytrzymując się mocniej want, lodomistrz spojrzał w lewo i przekonał się, że w miejscu, gdzie na wachcie powinien stać David Leys, wciąż jest ciemno.
Blanky wytężył wzrok, próbując dojrzeć potwora pod masztem, widział jednak tylko niewyraźną, ciemniejszą od nocy plamę, która zmierzała ku grotmasztowi, rozrzucając po drodze dwustu – i trzystufuntowe beczki z piaskiem, jakby były to dziecinne zabawki.
Nie zdoła wspiąć się na grotmaszt, pomyślał Blanky. Czuł lodowate zimno drzewca przenikające do jego nóg i tułowia. Jego dłonie, okryte tylko cienkimi rękawiczkami, zaczęły kostnieć. Gdzieś w trakcie wspinaczki zgubił uszankę i szal. Nasłuchiwał, licząc, że lada moment usłyszy trzask otwieranego włazu i krzyki marynarzy, na dziobie okrętu panowała jednak cisza i nieprzeniknione ciemności.
Czy to coś zablokowało też przedni właz? Przynajmniej nie może wspiąć się na grotmaszt. Żadne stworzenie tej wielkości tego nie dokona. Żaden biały niedźwiedź – jeśli to jest biały niedźwiedź – nie umie się wspinać.
Potwór zaczął się wspinać na skrócony maszt.
Blanky czuł drżenie drzewca, kiedy stwór wbijał pazury w drewno. Słyszał trzaski, zgrzyty i stękanie… ciężkie, basowe stękanie… Potwór się wspinał.
Zapewne sięgnął kikutów najniższych odłamanych drzewc, podnosząc tylko łapy nad łeb. Blanky próbował przebić wzrokiem ciemności i był niemal pewien, że widzi okrytą futrem masę wspinającą się w górę masztu, olbrzymie przednie łapy – albo ręce – wielkości dorosłego człowieka wbite w drewno i tylne łapy oparte o kikuty najniższych drzewc.
Blanky przesunął się dalej wzdłuż oblepionego lodem i śniegiem drzewca, obejmując go rękami i nogami niczym kochankę. Gdy tylko mógł, opierał się stopami o wanty i odpychał do przodu, zmierzając na przeciwległy kraniec poziomej belki.
Tymczasem olbrzymi stwór na grotmaszcie dotarł do poziomu drzewca Blanky’ego. Lodomistrz kilkakrotnie oglądał się nań przez ramię, widział jednak tylko olbrzymią, białą pustkę w miejscu, gdzie powinna się znajdować pionowa linia masztu.
Читать дальше