Sir John przyglądał się jeszcze przez chwilę, jak Gore, Des Voeux, Goodsir, pięciu marynarzy i ich sanie znikają w słonecznym blasku odbitym od powierzchni lodu na południowym wschodzie, i zastanawiał się leniwie, czy nie powinien był jednak zabrać psów na tę wyprawę.
Sir John nigdy nie był zwolennikiem zabierania psów na wyprawy arktyczne. Owszem, psy czasami dobrze działały na morale ludzi, przynajmniej do czasu, gdy trzeba je było zastrzelić i zjeść – ogólnie jednak były brudnymi, głośnymi i agresywnymi stworzeniami. Pokład statku wiozącego dość psów, by mogły przynieść jakąś konkretną korzyść wyprawie – to jest ciągnąć w zaprzęgach sanie po lodzie, do czego wykorzystywali je Eskimosi z Grenlandii – wypełniony byłby nieustannym szczekaniem, mnóstwem bud i smrodem odchodów.
Sir John pokręcił głową i uśmiechnął się. Na tę wyprawę zabrali ze sobą tylko jednego psa – kundla o imieniu Neptun – oraz małą małpkę Jocko, co zdaniem sir Johna w zupełności wystarczało na potrzeby tej konkretnej arki.
Kolejny tydzień dłużył się sir Johnowi w nieskończoność. Na statek wracały następne grupy marynarzy, przemarzniętych i wyczerpanych ciągnięciem ciężkich sań przez niezliczone lodowe grzbiety. Relacje wszystkich zespołów brzmiały podobnie.
Od wschodu w stronę półwyspu Boothia – ani śladu otwartej wody. Nawet najwęższego przesmyku.
Od północnego wschodu w stronę Wyspy Księcia Walii i trasy, którą przybyli na to lodowe pustkowie – ani śladu otwartej wody. Ani śladu ciemniejszego pasma nieba na horyzoncie, które czasem zwiastowało obecność otwartej wody. Po ośmiu dniach morderczej wędrówki grupa nie zdołała dotrzeć do Wyspy Księcia Walii ani nawet jej dojrzeć. Nawet najbardziej doświadczeni uczestnicy wyprawy nie widzieli jeszcze takiego nagromadzenia gór i wałów lodowych.
Od północnego zachodu w stronę nienazwanej jeszcze cieśniny, którą spływał ku nim lodowy strumień, ciągnący się wzdłuż zachodniego brzegu i wokół południowego krańca Wyspy Księcia Walii – nic prócz białych niedźwiedzi i zamarzniętego morza.
Od południowego zachodu w stronę Ziemi Wiktorii oraz przejścia między wyspami i głównym lądem – najmniejszego pasa otwartej wody, żadnych zwierząt prócz przeklętych białych niedźwiedzi, a do tego setki wałów lodowych i tyle nieruchomych gór lodowych, że zdaniem porucznika Little’a – oficera z HMS Terror , któremu Franklin powierzył dowództwo nad grupą złożoną z marynarzy Terroru – w miejscu oceanu wznosiło się pasmo nieprzebytych gór lodu. Pogoda podczas ostatniej części wędrówki była tak zła, że trzech spośród ośmiu marynarzy doznało poważnych odmrożeń, a wszyscy uczestnicy wyprawy cierpieli w mniejszym lub większym stopniu na śnieżną ślepotę. Sam Little już od pięciu dni praktycznie całkowicie stracił wzrok, a do tego cierpiał na okropny ból głowy. Little, stary arktyczny wyga, który osiem lat wcześniej wyruszył na południe z Crozierem i Jamesem Rossem, musiał leżeć na saniach ciągniętych przez pięciu marynarzy dotkniętych w najmniejszym stopniu śnieżną ślepotą.
Ani śladu otwartej wody w odległości ponad dwudziestu pięciu mil w linii prostej od statku – dwudziestu pięciu mil, które przekładało się na blisko sto mil wspinaczki na strome wary i marszu dokoła niezdobytych gór lodowych. Ani śladu lisów polarnych, zajęcy, karibu morsów lub fok, nie mówiąc już o wielorybach. Marynarze gotowi byli ciągnąć sanie wzdłuż szczelin lub wąskich przesmyków w poszukiwaniu większych obszarów otwartej wody, lecz powierzchnia morza, jak relacjonował Little, zamarznięta była na kamień. Dotarłszy do punktu położonego o jakieś dwadzieścia osiem mil w linii prostej od statku Little postanowił zawrócić, wcześniej jednak kazał bosmanmatowi Johnsonowi, który zachował najlepszy wzrok z całej ósemki, wspiąć się na najwyższą górę lodową w okolicy. Johnson przez kilka godzin wdrapywał się na lodową ścianę, kilofem wyciosując w jej powierzchni stopnie, na których stawiał potem buty o podeszwach nabitych gwoździami. Dotarłszy wreszcie na szczyt, marynarz obejrzał dokładnie okolicę na północnym zachodzie, zachodzie, południowym zachodzie i południu, wykorzystując do tego lunetę porucznika Little’a.
Niestety, Johnson nie zobaczył niczego, co mogłoby podnieść ich na duchu. Ani śladu otwartej wody. Ani skrawka stałego lądu. Martwa układanka seraków, wałów i gór lodowych ciągnąca się po odległy biały horyzont. Kilka białych niedźwiedzi, z których dwa padły później ich ofiarą – przy okazji przekonali się, że wątroba i serce tych zwierząt są szkodliwe dla ludzi. Wszyscy byli już ogromnie zmęczeni ciągnięciem ciężkich sań przez niezliczone grzbiety, w końcu wycięli więc tylko około stu funtów świeżego mięsa, które zawinęli w brezent, by potem zaciągnąć je na statek. Później zdarli także futro z większego niedźwiedzia, resztę zaś pozostawili na lodzie.
Cztery z pięciu grup zwiadowczych powróciły ze złymi wieściami, sir John czekał jednak przede wszystkim na to, co przyniesie wyprawa Grahama Gore’a. Największą bowiem nadzieję pokładali, jak zawsze, w południowym wschodzie, przy brzegu Ziemi Króla Williama.
Wreszcie, trzeciego czerwca, po dziesięciu dniach nieobecności Gore’a, obserwatorzy dyżurujący na masztach donieśli, że od południowego wschodu zbliża się do statku grupa ludzi z saniami. Sir John dopił herbatę, ubrał się stosownie do okazji i dołączył do tłumu, który wyległ na pokład, by przywitać swych towarzyszy.
Ostatnia grupa zwiadowcza widoczna była już nawet z pokładu, a kiedy sir John podniósł do oczu swoją piękną mosiężną lunetę – prezent od oficerów i marynarzy dwudziestosześcioarmatniej fregaty, którą Franklin przed piętnastu laty dowodził na Morzu Śródziemnym – wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć dziwne reakcje marynarzy obserwujących ekspedycję z wysokości masztów.
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Pięciu ludzi ciągnęło sanie, podobnie jak na początku wyprawy. Trzy osoby biegły obok sani lub za nimi, dokładnie jak w dniu, gdy Gore opuścił statek. Wydawało się więc, że nie ma powodów do niepokoju.
A jednak…
Jedna z biegnących postaci nie przypominała człowieka. Widziana z odległości ponad mili, między lodowymi formacjami, które wyrosły w miejscu spokojnej powierzchni morza, wyglądała jak małe, przysadziste, futrzane zwierzę.
Co gorsza, sir John nie mógł dopatrzyć się wysokiej sylwetki Grahama Gore’a ani czerwonego szala, którym zawsze ten owijał głowę. Wszystkie postaci biegnące za saniami lub ciągnące je – choć z pewnością porucznik nie ciągnąłby sań, mając do dyspozycji zdrowych podwładnych – wydawały się zbyt niskie, zbyt przygarbione, zbyt pospolite.
Równie niepokojący był fakt, że sanie wydawały się zdecydowanie za ciężko wypakowane – choć zapasy obejmowały racje żywnościowe na dodatkowy tydzień, wyprawa trwała już trzy dni dłużej, niż planowano. Przez chwilę sir John łudził się nadzieją, że marynarze zabili karibu lub jakieś inne duże zwierzę i ciągną ze sobą porcję świeżego mięsa, później jednak powracająca grupa wynurzyła się zza ostatniego dużego grzbietu lodowego, a luneta sir Johna ukazała jego oczom przerażającą prawdę.
Na saniach nie leżało mięso karibu, lecz dwa ludzkie ciała, rzucone niedbale jedno na drugie i obwiązane linami w sposób, który mógł oznaczać tylko jedno – śmierć. Sir John widział już wyraźnie dwie odsłonięte głowy, ułożone po przeciwległych końca sań. Jedna z nich okolona była grzywą białych włosów, jakich nie miał żaden człowiek na pokładzie obu statków.
Читать дальше