– Jaki jest?
– Uprzejmy. Zadawał mnóstwo pytań. Uważałam na każde słowo, lecz teraz ci powiem, że Bern ma swój punkt widzenia i zamierza dopasować do niego fakty. Chciał wiedzieć, czy twój ojciec dlatego był taki surowy dla Andrei, że spotykała się potajemnie z wieloma różnymi chłopcami.
– To kłamstwo.
– Zamierza przedstawić to tak, jakby to była prawda.
– Owszem, durzyła się w Robie Westerfieldzie, pod koniec jednak również się go bała. – Było to coś, czego nie zamierzałam mówić, lecz kiedy już to zrobiłam, uświadomiłam sobie, że tak myślę. – A ja bałam się o nią – szepnęłam. – Był na nią taki wściekły z powodu Pauliego.
– Ellie, byłam w waszym domu. Byłam w sądzie, kiedy zeznawałaś. Nigdy nie mówiłaś, że ty lub Andrea bałyście się Roba Westerfielda.
Czy sugerowała, że mogę tworzyć fałszywe wspomnienia, by usprawiedliwić moje dziecięce zeznanie? Ale potem dodała:
– Ellie, bądź ostrożna. Ten pisarz dawał mi do zrozumienia, że byłaś dzieckiem niezrównoważonym emocjonalnie. Zamierza to napisać w swojej książce.
A więc tak to ma wyglądać w jego ujęciu, pomyślałam: Andrea puszczała się z kim popadnie, ja byłam emocjonalnie niezrównoważona, a Paulie Stroebel to morderca. Jeśli wcześniej nie czułam się tego pewna, to teraz wiedziałam, że mam zadanie do wykonania.
– Rob Westerfield może wyjść z więzienia, pani Hilmer – oświadczyłam z mocą – ale kiedy skończę dochodzenie i opiszę jego wstrętne życie ze wszystkimi szczegółami, nikt nie będzie chciał spacerować z nim po ulicy, w dzień czy w nocy. A jeśli będzie miał drugi proces, żadna ława przysięgłych go nie uniewinni.
O dziesiątej rano w poniedziałek miałam spotkanie w Albany z Martinem Brandem, członkiem komisji do spraw zwolnień warunkowych. Był mniej więcej sześćdziesięcioletnim mężczyzną o zmęczonym wyglądzie, z zapuchniętymi oczami i gęstą szopą siwych włosów, które od dawna dopominały się o fryzjera. Rozpiął kołnierzyk koszuli i poluzował węzeł krawata. Jego rumiana cera sugerowała, że ma problem z nadciśnieniem. W minionych latach z pewnością czytał liczne wersje mojego protestu tysiące razy.
– Panno Cavanaugh, wniosek Westerfielda o zwolnienie warunkowe został dwukrotnie odrzucony. Przypuszczam, że tym razem decyzja będzie pozytywna.
– Jest recydywistą.
– Nie ma pani żadnej pewności.
– A pan nie ma żadnej pewności, że nie jest.
– Proponowano mu zwolnienie warunkowe dwa lata temu, jeśli przyzna się do zamordowania pani siostry; przyjmie odpowiedzialność za zbrodnię i wyrazi skruchę. Odmówił.
– Och, bądźmy poważni, panie Brand. Miał zbyt wiele do stracenia, gdyby wyznał prawdę. Wiedział, że nie możecie trzymać go dłużej.
Wzruszył ramionami.
– Zapomniałem, że jest pani reporterką od spraw kryminalnych.
– Jestem również siostrą piętnastoletniej dziewczyny, która nie miała szansy doczekać szesnastych urodzin.
Wyraz śmiertelnego znużenia zniknął na chwilę z jego oczu.
– Panno Cavanaugh, nie wątpię w winę Roba Westerfielda, lecz moim zdaniem musi pani pogodzić się z faktem, że odsiedział swój wyrok i że, z wyjątkiem kilku drobnych incydentów w pierwszych latach, zachowywał się wzorowo.
Z przyjemnością bym się dowiedziała, cóż to za incydenty, ale byłam pewna, że Martin Brand nie zamierza mi o nich opowiadać.
– I jeszcze jedno – podjął. – Nawet jeśli jest winny, tę zbrodnię spowodowała namiętność do pani siostry, i prawdopodobieństwo, że popełni tego rodzaju czyn ponownie, wydaje się prawie żadne. Mamy statystyki. Przypadki recydywy są coraz rzadsze po trzydziestce i praktycznie zanikają po czterdziestce.
– Są również ludzie, którzy rodzą się bez sumienia, i kiedy wypuszcza się ich na wolność, stają się chodzącymi bombami zegarowymi.
Odepchnęłam krzesło i wstałam. Brand również wstał.
– Panno Cavanaugh, oto rada, która pewnie się pani nie spodoba. Mam wrażenie, że przez całe lata żyła pani ze wspomnieniem brutalnego morderstwa dokonanego na pani siostrze. Ale nie może pani odwrócić tego, co się stało, tak jak nie może pani zatrzymać Roba Westerfielda dłużej w więzieniu. A jeśli znowu stanie przed sądem i zostanie uniewinniony, no cóż, tak to bywa. Jest pani młodą kobietą. Proszę wracać do Atlanty i spróbować wymazać tę tragedię z pamięci.
– To dobra rada, panie Brand, i prawdopodobnie zastosuję się do niej któregoś dnia – odparłam. – Choć jeszcze nie teraz.
Trzy lata temu, kiedy napisałam cykl artykułów o Jasonie Lambercie, seryjnym mordercy z Atlanty, odebrałam telefon od Maggie Reynolds, wydawcy z Nowego Jorku, którą spotkałam podczas panelu na temat przestępczości. Zaproponowała opublikowanie moich artykułów w formie książki.
Lambert był mordercą w typie Teda Bundy’ego. Włóczył się po miasteczkach uniwersyteckich, podając się za studenta, i zwabiał młode kobiety do swego samochodu. Podobnie jak ofiary Bundy’ego, te dziewczyny po prostu znikały. Na szczęście został schwytany, zanim zdążył się pozbyć ciała ostatniej ofiary. Obecnie przebywał w więzieniu w Georgii, do odsiedzenia pozostało mu jeszcze sto czterdzieści dziewięć lat i nie miał najmniejszej szansy na zwolnienie warunkowe.
Książka rozchodziła się zaskakująco dobrze i nawet utrzymała się przez kilka tygodni na czele listy bestsellerów „The New York Timesa”. Zatelefonowałam do Maggie, kiedy wyszłam z gabinetu Branda, przedstawiłam sprawę i trop, którym zamierzałam pójść w swoim śledztwie, a ona bez wahania zgodziła się podpisać ze mną kontrakt na książkę o zamordowaniu Andrei. W pracy tej, jak obiecałam, udowodnię ponad wszelką wątpliwość winę Roba Westerfielda.
– Jest mnóstwo wrzawy wokół historii, którą pisze Jake Bern – poinformowała mnie Maggie. – Zamierzam tak samo nagłośnić twoją. Bern zerwał z nami kontrakt, chociaż wydaliśmy fortunę na reklamę jego ostatniej publikacji.
Wyobrażałam sobie, że całe przedsięwzięcie zabierze mi około trzech miesięcy intensywnych poszukiwań i pisania, a potem, jeśli Rob Westerfield zdoła doprowadzić do wznowienia procesu, jeszcze kilka miesięcy. Gospoda była zbyt krępująca i zbyt droga, bym mogła zatrzymać się w niej na dłużej, zapytałam więc panią Hilmer, czy nie wie o jakichś mieszkaniach do wynajęcia w okolicy. Z miejsca odrzuciła mój pomysł i uparła się, bym zamieszkała w apartamencie gościnnym nad jej garażem.
– Urządziłam go kilka lat temu, na wypadek gdybym potrzebowała kogoś do pomocy na stałe – wyjaśniła. – Jest wygodny i cichy, a ja będę dobrą sąsiadką i nie zamierzam ci się naprzykrzać.
– Zawsze była pani dobrą sąsiadką.
Rozwiązanie naprawdę wydawało się znakomite, a jedyną niedogodność stanowiło to, że będę musiała stale przejeżdżać obok naszego starego domu. Zakładałam, że przyzwyczajenie przytępi z czasem przeszywający ból, który odczuwałam, mijając to miejsce.
„Miejsce wiecznego spoczynku”, jak nazywała je żartobliwie matka. Zawsze chciała mieć dużą posiadłość i postanowiła założyć ogród, który będzie jednym z najpiękniejszych w Oldham.
Wyprowadziłam się z gospody do apartamentu gościnnego pani Hilmer i w środę poleciałam do Atlanty. Zjawiłam się w redakcji kwadrans po szóstej. Wiedziałam, że Pete z pewnością nie poszedł jeszcze do domu. Ożenił się z pracą.
Uniósł głowę, zobaczył mnie, uśmiechnął się na powitanie i powiedział:
Читать дальше