Reacher dostrzegł światło z przodu głównego budynku. Ktoś otworzył drzwi. Wysoki mężczyzna. Przypuszczalnie Parker. Zamknął za sobą, zawrócił i szybkim krokiem ruszył w kierunku zabudowań znajdujących się w odległości trzydziestu metrów od hali. Otworzył drzwi i wszedł do środka, aby wyjść minutę później, zamykając drzwi.
Więzienie, pomyślał Reacher. Dzięki.
Teraz dzieliło go od tamtych zaledwie dwadzieścia metrów. Sześćdziesiąt stóp, siedemset dwadzieścia cali, jeden i trzynaście setnych procent mili. Szli powoli. Skręcili lekko na ukos i byli teraz jakieś osiem metrów na lewo od Reachera.
Poczuł wibrację telefonu.
Wyciągnął go, osłaniając dłonią. Na monitorze było nazwisko Dixon, czyli dzwonił Lamaison. Parker przyniósł odpowiedź na jego pytanie.
Przecież powiedziałem, że zadzwonię, pomyślał Reacher. Teraz nie mogę gadać. Wsunął komórkę do kieszeni i czekał. Tamci niemal się z nim zrównali. Byli po lewej stronie, w odległości ośmiu metrów od niego. Poszli dalej. Reacher zatoczył półkole, nie odrywając się od ziemi. Szli jakby nigdy nic. Zatoczył pełne koło i znalazł się za ich plecami. Podniósł się cicho. Stąpał na palcach, wykonując krótkie kroki, aby uniknąć szelestu trawy. Był coraz bliżej. Trzy metry, dwa, półtora. Szedł między nimi. Mężczyźni byli solidnie zbudowani. Mieli około stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu. Jasnowłosi i dobrze umięśnieni. Niebieskie garnitury, białe koszule, krótko ostrzyżone włosy. Szerokie ramiona, grube karki.
Wymierzył pierwszemu potężny prawy prosty w środek karku. Za ciosem kryło się sto trzydzieści kilogramów jego wagi i wiele dni bezsilnej wściekłości. Kark tamtego poleciał do przodu, odrzucając czaszkę w tył, tak że odbiła się od pięści Reachera i opadła, uderzając szczęką w klatkę piersiową. Jak smagnięcie batem. Jak podczas testu zderzeniowego z manekinem – uderzenie rozpędzonej ciężarówki w tył samochodu osobowego. Tamten zwalił się na ziemię. Jego kumpel stanął osłupiały. Reacher zrobił krok w bok i walnął go z byka w twarz. Wiedział, że cios był udany po dźwięku miażdżonych kości, chrząstek i mięśni. Obrażenia były poważne. Mimo utraty przytomności mężczyzna stał przez chwilę nieruchomo, a następnie runął na ziemię.
Reacher przyczołgał się do pierwszego, usiadł mu na klatce piersiowej i zamknął dłonią nos, drugą zasłaniając usta. Poczekał, aż się udusi. Nie trwało to długo. Mniej niż minutę. Później zrobił to samo z jego kumplem. Kolejna minuta.
Sprawdził kieszenie. Pierwszy miał komórkę, pistolet i portfel pełen drobnych i kart kredytowych. Reacher zabrał broń i gotówkę, zostawił komórkę i karty kredytowe. Pierwszy facet miał dziewięciomilimetrowego SIG-a P226. Pieniędzy było niecałych dwieście dolarów. Drugi facet miał następny telefon, następnego SIG-a i następny portfel.
I ceramiczny kastet O’Donnella.
W kieszeni marynarki. Nagroda za dobrą robotę w szpitalu lub skradziona pamiątka. Łup wojenny. Reacher wsunął kastet do kieszeni i zatknął pistolety za pas. Pieniądze włożył do tylnej kieszeni. Otarł dłonie o marynarkę tamtego i szybko odczołgał się w bok, nie odrywając ciała od ziemi. Podniósł głowę, wypatrując w ciemności Neagley. Z miejsca, w którym się kryła, nie dolatywał żaden dźwięk. Nic. Nie martwił się. Wynik nocnego starcia pomiędzy Neagley a dwoma ochroniarzami był tak pewny jak to, że słońce zajdzie na zachodzie.
Znalazł kolejne wgłębienie w trawie, oparł się na łokciach i wyciągnął telefon. Wybrał numer Dixon.
– Gdzie jesteś, do diabła? – warknął Lamaison.
– Powiedziałem ci. Nie odbieram, gdy prowadzę.
– Nie prowadzisz.
– W takim razie dlaczego nie odebrałem?
– Nie mam pojęcia – odparł Lamaison. – Gdzie jesteś?
– Blisko.
– Dixon mówi, że zanim trafiła do sto dziesiątej służyła w pięćdziesiątym trzecim oddziale żandarmerii wojskowej. O’Donnell był w sto trzydziestym pierwszym.
– W porządku – odpowiedział Reacher. – Odezwę się za dziesięć minut. Gdy przyjedziemy.
Rozłączył się i usiadł po turecku na ziemi. Otrzymał dowód, że żyją. Sęk w tym, że żadna z odpowiedzi nie była prawdziwa.
Czołgał się w trawie, wypatrując Neagley w ciemności. Szybko pokonał pięćdziesiąt metrów, lecz zamiast Neagley znalazł ciało. Wpadł prosto na nie. Najpierw poczuł ręce, później kolana. Ciało mężczyzny. Prawie zimne. Niebieski garnitur, biała koszula. Skręcony kark.
– Neagley? – wyszeptał.
– Tutaj – odpowiedziała przyciszonym głosem.
Była dwadzieścia metrów dalej. Leżała na boku, podpierając się łokciem.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Nic mi nie jest.
– Gdzie jest drugi?
– Za tobą. Po prawej.
Odwrócił się. Facet podobny do poprzedniego. Ten sam garnitur, taka sama koszula. Takie same obrażenia.
– Były problemy?
– Żadnych – odparła. – W dodatku załatwiłam to ciszej niż ty. Słyszałam, jak uderzyłeś jednego z nich głową.
Stuknęli się pięściami w ciemnościach. Dawny rytuał. Neagley nie tolerowała bliższego kontaktu fizycznego.
– Lamaison myśli, że jesteśmy na zewnątrz i obserwujemy go – powiedział Reacher. – Zaproponował układ. Chce nas wykołować. Jeśli się poddamy, zamkną nas gdzieś na tydzień, a później wypuszczą, gdy sprawa przycichnie.- Chyba nie sądzi, że w to uwierzymy.
– Jeden z moich miał kastet O’Donnella.
– To zły znak.
– Myślę, że żyją. Poprosiłem, aby dostarczył mi dowód. Przekazał ich odpowiedź na pytanie, które zadałem. Dixon powiedziała, że przed wstąpieniem do sto dziesiątego służyła w pięćdziesiątym trzecim oddziale żandarmerii. O’Donnell, że był w sto trzydziestym pierwszym.
– To kit. Nie było pięćdziesiątego trzeciego, a Dave trafił do nas zaraz po szkole oficerskiej.
– Chcieli nam coś przekazać – powiedział Reacher. – Pięćdziesiąt trzy to liczba pierwsza. Karla wiedziała, że to zauważę.
– I co?
– Pięć i trzy to osiem. Informuje nas, że tamtych jest ośmiu.
– Załatwiliśmy czterech. Został Lennox, Parker, Lamaison i jeszcze jeden. Kto?
– To wiadomość od Dave’a. Zawsze wolał słowa od liczb. Jeden-trzy-jeden. Trzynasta i pierwsza litera alfabetu.
– „M” i „A”.
– Mauney – powiedział Reacher. – Jest z nimi Curtis Mauney.
– Znakomicie – rzekła Neagley. – Nie będziemy musieli go tropić.
Ponownie uderzyli się pięściami. Nagle zadzwoniły komórki. Głośny, przeszywający, natrętny dźwięk. Dwie naraz. Dwa różne dzwonki. Brak synchronizacji. W kieszeni tamtych dwóch. Przełączone w tryb konferencyjny. Lamaison próbował nawiązać kontakt ze zwiadem.
Coś nieprzewidzianego.
Telefony zadzwoniły sześć razy i umilkły. Ponownie zapadła cisza
– Co byś zrobiła, gdybyś była Lamaisonem? – zapytał Reacher.
– Wysłałabym kilku ludzi, aby przejechali się chryslerami po terenie. Kazałabym, aby włączyli światła i przeprowadzili krótki zmotoryzowany patrol. Wytropiłabym nas w minutę.
Reacher skinął głową. Dla człowieka działka New Age była duża. Dla samochodu niewielka. Dla kilku samochodów – wręcz maleńka. W ciemnościach mogli się czuć bezpiecznie. W promieniach ksenonowych reflektorów czuliby się jak w kulistym akwarium. Wyobraził sobie samochody podskakujące na nierównym gruncie i siebie osaczonego przez światła reflektorów. Miotającego się w prawo i w lewo, zasłaniającego oczy. Jeden samochód go ścigał, a dwa inne zajeżdżały mu drogę.
Читать дальше