Przyjrzała mu się z ukosa poprzez cień spowijający ganek.
– Na pewno przyjechałeś tu, żeby pomóc Bobbiemu Earlowi?
– Tak, proszę pani. Najlepiej jak będę mógł.
– Jak mu chcesz pomóc? Co takiego możesz zrobić, czego nie może prawnik o ciętym języku?
– Napisać artykuł do gazety.
– W gazetach napisali już pełno artykułów o Bobbym Earlu. Z tego co wiem, to najbardziej mu pomogli w dostaniu się do celi śmierci.
– Tym razem chyba będzie inaczej.
– Niby dlaczego?
Nie miał na to pytanie przygotowanej odpowiedzi. Po chwili odrzekł:
– Musi pani zrozumieć, pani Ferguson, że już bardziej pogorszyć sprawy nie mogę. A jeśli mam pomóc, potrzebuję odpowiedzi na kilka pytań.
Staruszka znowu się do niego uśmiechnęła.
– Racja. Dobrze, Panie Dziennikarzu. Pytaj.
– Tego dnia gdy zamordowano tę dziewczynkę…
– Był tutaj, ze mną. Cały dzień. Wychodził tylko rano, złowić parę ryb. Okonie. Pamiętam, bo usmażył je tego wieczoru na kolację.
– Jest pani pewna?
– Oczywiście, że jestem pewna. Gdzieżby jeszcze miał pójść?
– Miał przecież samochód.
– Słyszałabym, gdyby go zapalił i odjechał. Głucha nie jestem. Tamtego dnia nigdzie nie jechał.
– Powiedziała to pani policji?
– Jasne.
– I co?
– Nie uwierzyli mi. Powiedzieli: „Emma Mae, jesteś pewna, że się gdzieś nie wypuścił po południu? Jesteś pewna, że cały czas miałaś go na oku? Może się zdrzemnęłaś albo co?” Ale wcale się nie zdrzemnęłam i tak im powiedziałam. To oni mi na to, że gadam bzdury, rozzłościli się i sobie poszli. Więcej ich nie widziałam.
– A adwokat Roberta Earla?
– Zadawał te same głupie pytania. I dostawał takie same odpowiedzi. On też mi nie wierzył ani krzty. Powiedział, że mam dużo powodów, żeby kłamać, żeby poręczyć za chłopaka. I prawda. To był chłopak mojej drogiej córki i mocno go kochałam. Nawet jak wyjechał do New Jersey i potem wrócił, zahartowany przez ulicę, i mówił uliczną gwarą, i taki pewny siebie, ciągle mocno go kochałam. I żebyś pan wiedział, nieźle mu się powodziło. Był moim studenciakiem. Wyobrażasz pan sobie, Panie Biały Dziennikarzu? Rozejrzyj no się pan. Sądzisz pan, że wielu z nas idzie na studia? Że wielu dochodzi do czegoś? Jak ci się wydaje, ilu?
Prychnęła znowu i oczekiwała na odpowiedź, której nie udzielił. Po chwili ciągnęła:
– Taka była prawda. Mój chłopak. Mój najlepszy chłopak. Moja duma. Jasne, że dla niego bym skłamała. Ale nie kłamałam. Wierzę w Chrystusa, ale żeby ocalić mojego chłopaka, poszłabym do samego diabła i napluła mu w oczy. Tylko że nigdy nie miałam takiej szansy, bo nigdy mi nie uwierzyli; o nie.
– Więc jaka jest prawda?
– Był ze mną.
– A następnego dnia?
– Był ze mną.
– A jak przyjechała policja?
– Był przed domem i pucował ten swój samochód. Nie pyskował im. Żadnych kłopotów. Mówił tylko „tak, proszę pana” i „nie, proszę pana”. I widzisz pan, do czego go to doprowadziło?
– Chyba się pani zezłościła.
Drobna kobieta pochyliła się do przodu, jej ciało zesztywniało od emocji. Mocno uderzyła dłońmi w poręcze bujanego fotela i odgłos ten rozległ się echem w przejrzystym porannym powietrzu, jak dwa wystrzały z pistoletu.
– Zezłościłam. Pytasz mnie pan, czy się zezłościłam? Odebrali mi chłopaka i gdzieś wysłali, żeby go zabić. Słów mi brak, żeby powiedzieć, jak się zezłościłam. Nie ma we mnie tyle zła, żeby powiedzieć, co naprawdę czuję.
Wstała z fotela i ruszyła z powrotem do domu.
– Nic we mnie nie pozostało oprócz nienawiści i gorzkiej pustki, Panie Dziennikarzu. Możesz pan to napisać.
Zniknęła w cieniu rudery, trzaskając za sobą drzwiami i pozostawiając Matthew Cowarta notującego jej słowa skrzętnie w notesie.
Gdy dotarł do szkoły, było południe. Wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał – solidny, nudny budynek z brunatnej cegły, z amerykańską flagą zwisającą bezwładnie w wilgotnym powietrzu. Z boku stały zaparkowane żółte autobusy szkolne i było boisko, z huśtawkami i koszami do koszykówki, przykryte sporą warstwą kurzu. Zostawił samochód i zbliżał się do szkoły, czując jak głosy dzieci wzbierają na sile i prowadzą go przed siebie. Była przerwa obiadowa i za podwójnymi drzwiami panowało pewne poruszenie. Tupot dziecięcych stóp, szelest torebek i trzaskanie pudełek z lunchem, poszum rozmów. Ściany szkoły przybrane były pracami dzieci; wystawki z kolorowymi plamami w różnych kształtach i niewielkimi podpisami objaśniającymi, co te prace przedstawiają. Przez chwilę przyglądał się obrazkom i przypomniały mu się wszystkie rysunki i wycinanki z kolorowego papieru, które dostawał zawsze w listach od córki, i którymi udekorował biuro. Poszedł dalej, udając się poprzez hall w stronę drzwi z napisem SEKRETARIAT. Gdy już do nich dochodził, otworzyły się i wyszły dwie dziewczynki, chichocząc z jakiegoś sobie tylko znanego powodu. Jedna była czarna, druga biała. Patrzył, jak zniknęły w głębi korytarza. Zauważył na ścianie niewielkie zdjęcie w ramkach i podszedł do niego, żeby się przyjrzeć.
Było to zdjęcie małej dziewczynki. Miała blond włosy, piegi i szeroki uśmiech, odsłaniający zęby z aparatem ortodontycznym. Była ubrana w czystą białą bluzkę, a na szyi miała złoty łańcuszek. Zdołał odczytać jej imię, Joanie, wygrawerowane cienkimi literami na blaszce pośrodku łańcuszka. Pod zdjęciem umieszczona była niewielka tabliczka. Widniał na niej napis:
JOANIE SHRIVER 1976-1987
Nasza Przyjaciółka i ukochana Koleżanka z klasy.
Zawsze będzie jej nam brakowało.
Dołączył zdjęcie wiszące na ścianie do wszystkich innych czynionych spostrzeżeń. Po czym odwrócił się i wszedł do sekretariatu szkoły.
Zza biurka spojrzała na niego kobieta w średnim wieku, o nieco stropionym wyglądzie.
– Czy mogę panu w czymś pomóc?
– Tak. Szukam Amy Kapłan.
– Przed chwilą tu była. Czy spodziewa się pana?
– Rozmawiałem z nią wcześniej telefonicznie. Nazywam się Cowart. Jestem z Miami.
– Jest pan dziennikarzem?
Przytaknął.
– Mówiła, że ma pan przyjechać. Spróbuję jej poszukać. – W głosie kobiety brzmiała jakaś nuta goryczy. Nie uśmiechnęła się do Cowarta.
Wstała i przeszła przez sekretariat, znikając na chwilę w pokoju nauczycielskim i pojawiając się ponownie z młodą kobietą. Cowart ocenił, że była ładna; miała szczerą, uśmiechniętą twarz i kasztanowe włosy odgarnięte do tyłu.
– Ja jestem Amy Kapłan, panie Cowart.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Przepraszam, że przeszkadzam pani w lunchu.
Potrząsnęła głową.
– To chyba najlepsza pora. Jednak, jak już wspomniałam przez telefon, nie bardzo wiem, w czym mogę panu pomóc.
– Chodzi o samochód – powiedział. – I co pani widziała.
– Wie pan, najlepiej chyba będzie, jak panu pokażę, gdzie wtedy stałam. Tam będę mogła wszystko wyjaśnić.
W milczeniu wyszli na zewnątrz. Młoda nauczycielka stanęła przed szkołą i odwróciła się, wskazując drogę.
– Widzi pan, zawsze stoi tutaj jakiś nauczyciel i pilnuje dzieci po zakończeniu zajęć. Kiedyś przede wszystkim po to, żeby chłopcy nie wdawali się w bójki, a dziewczynki żeby szły prosto do domu, zamiast włóczyć się i plotkować. Dzieciaki to strasznie lubią, wie pan. Teraz oczywiście mamy jeszcze dodatkowy powód, żeby tu stać.
Spojrzała na niego i przez chwilę mierzyła go wzrokiem. Podjęła dalej:
Читать дальше