Raz jeszcze dostrzegła Gylthę zerkającą przez drzwi do kuchni. Adelia usiadła prosto. Staram się nie przynieść ci wstydu, no staram się, staram.
Na jej czystej misce pojawiła się sarnina w gulaszu z kaszą. Do tego podano jakieś gely z talerzyka. Przypuszczalnie czerwoną porzeczkę. Ja chcę sałaty, pomyślała z rozpaczą.
Lenno przeoryszy uciekło z klatki i dołączyło do wróbli na krokwiach dachu, bombardując stoły odchodami.
Brat Gilbert, który nie zwracał uwagi na siedzące mu po bokach mniszki, a za to wpatrywał się w Adelię, nachylił się przez stół.
– Myślę, pani, że winnaś skromnie schować swoje włosy.
– A to dlaczego? – Odwzajemniła spojrzenie. -Winnaś raczej ukryć swoje kędziory pod welonem, lepiej, abyś odziała się w żałobne szaty, schowała swoją powierzchowność. O córo Ewy, noś strój pokutny, za sprawą hańby Ewy, której odium to przyczyna upadku rasy człowieczej.
– To nie jej wina – powiedzała zakonnica siedząca z lewej. – Upadek rasy człowieczej nie wynikł akurat z jej winy. Mojej zresztą też nie.
Była to koścista kobieta w średnim wieku, dużo piła, podobnie jak brat Gilbert. Adelii podobało się jej zachowanie. Mnich odwrócił się ku zakonnicy.
– Milcz, niewiasto. Będziesz się spierać z wielkim świętym Tertulianem? Ty, mieszkanka domu rozwiązłego życia?
– A bo co? – triumfalnie zapiszczała kobieta. – Mamy lepszego świętego niż wy. Mamy świętego Piotrusia. A najlepsze, co wy macie, to wielki palec świętej Ethelredy.
– Mamy fragment Krzyża Pańskiego! – krzyknął brat Gilbert.
– A kto nie ma? – rzuciła zakonnica siedząca z drugiej strony. Brat Gilbert zsiadł zatem ze swojego rumaka, prosto w krew i pył bitewnego pola.
– Gówno będziecie mieli, nie świętego Piotrusia, jak archidiakon przyjrzy się temu waszemu konwentowi, ty zdziro. A przyjrzy się. Och, ja wiem, co się dzieje u Świętej Radegundy. Rozwiązłość, zaniedbywanie posług, odwiedziny mężczyzn w celach, polowania, wędrówki w górę rzeki i wcale nie sądzę, żeby po to, aby zawozić jedzenie pustelnikom. Och, ja to wiem.
– Oczywiście, że wozimy im jedzenie! – Teraz odezwała się mniszka z prawej strony brata Gilberta, równie pulchna jak jej siostra zakonna chuda. -A jeśli potem odwiedzę jeszcze cioteczkę, to co to szkodzi?
W głowie Adelii zadźwięczał głos Ulfa. „Siostra Tłuścioszka z jedzeniem dla pustelników, patrz, jak się rozdęła". Spojrzała na zakonnicę przez zmrużone oczy.
– Widziałam cię – rzuciła wesoło. – Widziałam cię, jak płynęłaś łódką w górę rzeki.
– Mogę się założyć, że nie widziałaś jej, jak wracała. – Brat Gilbert aż pluł ze złości. – Zostają tam na całą noc. Nurzają się w rozpuście i żądzy. W porządnym domu zakonnym zostałyby już wychłostane tak, że ich tyłki aż spłynęłyby krwią, ale gdzie jest ich przeorysza? Na łowach!
Człowiek, który nienawidzi, pomyślała Adelia. Człowiek pełen nienawiści. I krzyżowiec. Nachyliła się ponad stołem.
– Bracie Gilbercie, czy lubisz jujubę?
– Co? Nie, nie cierpię łakoci – odwrócił się od niej, aby dalej krytykować klasztor Świętej Radegundy.
Po prawej stronie medyczki odezwał się cichy, smutny głos.
– Nasza Maria lubiła łakocie. Ku zdumieniu Adelii po zapadłych policzkach łowczego Hugona spłynęły łzy, kapiąc mu do gulaszu.
– Nie płacz – powiedziała. – Nie płacz. Usłyszała szept szewca, siedzącego z lewej.
– Ona była jego siostrzenicą. Ta mała zamordowana Maria. Dzieckiem jego siostry.
– Przykro mi. – Adelia dotknęła dłoni myśliwego. – Tak bardzo mi przykro.
Jego niebieskie oczy, zaczerwione i nieskończenie smutne, spojrzały w jej oczy.
– Dorwę go. Wyrwę mu wątrobę.
– Oboje go dorwiemy – zapewniła i zdenerwowała się, że zrzędzenie brata Gilberta zakłócało taką chwilę. Wyciągnęła rękę ponad stołem i dźgnęła mnicha w pierś.
– Nie ma żadnego świętego Tertuliana.
– Co?
– Tertuliana. Tego, na którego się powoływałeś, mówiąc o Ewie. On nie był świętym. Myślałeś, że był świętym? Nie był. Opuścił Kościół. Był bowiem – powiedziała to ostrożnie – niezbyt ortodoksyjny. Oto właśnie, jaki był. Przyłączył się do montanistów. A… później nigdy go nie ogłoszono świętym.
Zakonnice bardzo poweselały.
– Nie wiedziałeś o tym, prawda? – rzuciła ta chuda.
Odpowiedź brata Gilberta zagłuszył dźwięk trąb, na wyższy stół powędrowało kolejne danie.
– Blaundersorye, Quincys in comfyte, Curiews en miel, Pertyche, Ey-roundangels, Pety-perneux…
– Co to jest petty-perno? – zapytał myśliwy, wciąż płacząc.
– Małe zagubione jajeczka – odpowiedziała Adelia i zaczęła niepowstrzymanie szlochać.
Ta część jej mózgu, która jeszcze z kretesem nie przegrała walki z pitnym miodem, uniosła ją na nogi i zagnała do bocznego stolika, na którym był dzban wody. Złapawszy go, ruszyła ku drzwiom, ze Stróżem u boku.
Kiedy szła, bacznie przyglądał się jej poborca podatków.
Kilku gości było już w ogrodach. Mężczyźni w zamyśleniu spoglądali na pnie drzew, a kobiety rozpierzchły się, szukając spokojnych miejsc, by sobie przykucnąć. Ci bardziej wstydliwi, ustawili się w kolejce do osłoniętych ławek z wyciętymi dziurami, które sir Joscelin ustawił nad strumieniem spływającym do Cam.
Adelia, pijąc łapczywie z dzbanka, powędrowała za stajnie, a miły zapach koni przenikał za ciemne budynki, gdzie zakapturzeni, ptasi drapieżcy śnili o nurkowaniu w dół i zabijaniu. Świecił księżyc. Była trawa i był sad…
Poborca podatków znalazł ją śpiącą pod jabłonią. Kiedy wyciągnął ku niej rękę, uniósł głowę jakiś mały, ciemny i cuchnący kształt obok, a jeszcze inny, znacznie wyższy i ze sztyletem za pasem, wyłonił się z mroków.
Sir Rowley pokazał im obu, że ma puste ręce.
– Czyż mógłbym ją skrzywdzić? Adelia otworzyła oczy. Usiadła, dotknęła czoła.
– Tertulian nie był świętym, Picot – oznajmiła.
– Zawsze się nad tym zastanawiałem. – Usiadł obok niej. Wypowiedziała jego nazwisko tak, jakby byli starymi przyjaciółmi, zbiła go z tropu przyjemność, jaką mu to sprawiło. – Co ty piłaś?
Skupiła się.
– To było żółte.
– Miód. Potrzeba saksońskiej krzepy, aby zdzierżyć miód. – Pomógł jej wstać. – Chodź, powinnaś to z siebie wytańczyć.
– Ja nie tańczę. Może pójdziemy i skopiemy brata Gilberta?
– Kusisz mnie, ale myślę, że tylko zatańczymy. Z sali wyniesiono stoły. Subtelni muzycy z galeryjki zmienili się w trzech spoconych, tęgich drabów na podwyższeniu. Jeden grał na bębenku, dwóch na skrzypkach, kolejny wykrzykiwał kroki tańca wśród zgiełku, który łączył w sobie piski, śmiechy, tupanie, wir szalejący teraz na posadzce.
Poborca podatków wciągnął weń Adelię.
To nie był zdyscyplinowany, złożony taniec z wyższych sfer Salerno, gdzie trzymano się za końce palców i starannie ustawiano stopy. Nie było tu elegancji. Mieszkańcy Cambridge nie mieli czasu, by uczęszczać na lekcje w terpsychorze. Oni po prostu tańczyli. Niezmordowanie, nieprzerwanie, spoceni i z werwą, z entuzjazmem, zmuszeni dzikością swoich dawnych bogów. Jakieś potknięcie tu i tam, nie ten ruch co trzeba – ale kto by o to dbał. Wstawaj i tańcz dalej, tańcz, tańcz. Lewa stopa do lewej, prawa tupie z przodu. „Plecy do pleców". Złap się za spódnicę, śmiej się. „Prawe ramię do prawego!". „W krąg i w lewo", „Naprzód, hej!" „Skręcamy". „Przechodzimy, panie i panowie, przechodzimy, do licha". „I wracamy".
Читать дальше