Idąc w stronę ruchliwego placu, by złapać taksówkę, Paul od czasu do czasu oglądał się za siebie. Paląc chesterfielda, przyglądał się zabytkom, sklepom i przechodniom, zwracając baczną uwagę na wszystko, co zdawało się „nie grać”.
Wstąpił do publicznej toalety, nieskazitelnie czystej, i zamknął się w kabinie. Zgasił papierosa i wraz z garścią niedopałków z restauracji i zmiętą w miękką kulę karteczką z adresem pensjonatu Kathe Richter wrzucił do muszli. Następnie podarł na kilkadziesiąt kawałeczków fotografie Ernsta i spuścił wodę.
Gdy znalazł się z powrotem na ulicy, odsunął od siebie powracające obrazy smutnej i niepotrzebnej śmierci Maksa, koncentrując się na czekającym go zadaniu. Minęło wiele lat, odkąd zabił kogoś z karabinu. Nieźle strzelał z długiej broni. Ludzie traktowali pistolety i karabiny jednakowo, nazywając je „spluwami”, ale to nie było całkiem to samo. Pistolet waży może półtora kilograma, karabin sześć albo więcej. Utrzymanie broni zupełnie nieruchomo wymagało siły, dlatego dzięki mocnym rękom Paul został najlepszym strzelcem w swojej kompanii.
Lecz dziś, jak wyjaśnił Morganowi, kiedy miał kogoś zdjąć, wolał się posłużyć pistoletem.
I zawsze podchodził blisko, na odległość oddechu. Nigdy się nie odzywał do swojej ofiary, nigdy nie stawał z nią twarzą w twarz, nigdy nawet nie uprzedzał, co się ma stać. Starając się, mimo swej masy, stąpać jak najciszej, zjawiał się za plecami ofiary i strzelał w głowę, zadając jej błyskawiczną śmierć. Nigdy nad nikim się nie znęcał jak sadystyczny Bugsy Siegel czy niedawno zmarły Dutch Schultz, którzy powoli zamęczali ludzi, szydzili z nich i torturowali. Robocie Paula nie towarzyszyło uczucie gniewu ani przyjemności, ani mściwej satysfakcji; traktował ją jako akt zła popełniany w celu wyeliminowania większego zła.
Paul Schumann nie uchylał się od płacenia ceny za własną hipokryzję. Bliskość ofiar i namacalność śmierci były dla niego źródłem udręki, wtrącały go w otchłań smutku i poczucia winy. Ilekroć kogoś zabijał, w nim także coś umierało. Kiedyś upił się w obskurnym irlandzkim barze na West Side i doszedł do wniosku, że jest przeciwieństwem Chrystusa: umarł, aby inni też mogli umierać. Miał nadzieję, że wlał w siebie za dużo wódy, by zapamiętać tę myśl. Ale nie potrafił jej zapomnieć.
Przypuszczał jednak, że Morgan miał rację, nalegając na użycie karabinu. Damon Runyon powiedział kiedyś, że wygrywa tylko ten, kto jest gotów przekroczyć krawędź przepaści. Paul nieraz to czynił, ale wiedział też, kiedy należy się zatrzymać przed zrobieniem ostatniego kroku. Nigdy nie miał skłonności samobójczych. Nieraz odkładał robotę, gdy uznał, że szanse powodzenia są niewielkie. Może pięć do sześciu było do przyjęcia, ale mniej? Nie zamierzał…
Z rozmyślań wyrwał go głośny trzask. Coś wyleciało przez witrynę księgarni i wylądowało na chodniku kilka metrów dalej. Regał. Potem parę książek. Paul zajrzał do sklepu i ujrzał mężczyznę w średnim wieku, trzymającego się za zakrwawioną twarz. Chyba został uderzony w policzek. Obok niego stała zapłakana kobieta, trzymając go kurczowo za ramię. Oboje byli przerażeni. Otaczało ich czterech rosłych mężczyzn w jasnobrązowych mundurach. Paul przypuszczał, że to członkowie oddziałów szturmowych, brunatne koszule. Jeden z nich trzymał książkę, krzycząc na księgarza:
– Nie wolno ci sprzedawać tego chłamu! To nielegalne. To bilet do Oranienburga!
– Przecież to Tomasz Mann – protestował mężczyzna. – Nic przeciwko Fuhrerowi ani naszej partii…
Bojówkarz uderzył księgarza w twarz otwartą książką.
– To przecież – przedrzeźniał go, wymierzając drugi cios -…Tomasz… – kolejne uderzenie, po którym pękł grzbiet książki -…Mann.
Paula rozzłościła ich brutalność, lecz uznał, że to nie jego sprawa. W tym mieście trudno się było skupić na własnych problemach. Ruszył dalej. Ale nagle jeden z czwórki brunatnych koszul chwycił za ramię kobietę i wypchnął z księgarni. Zderzyła się Paulem i upadła na chodnik. Była tak przerażona, że nawet nie zauważyła Paula. Jej kolana i dłonie rozcięte odłamkami szyby broczyły krwią.
Jeden z bojówkarzy, prawdopodobnie dowódca grupy, wywlókł mężczyznę na ulicę.
– Rozwalić tę budę – krzyknął do kolegów, którzy zaczęli przewracać regały i lady, zrywać obrazy ze ścian i tłuc masywnymi krzesłami o podłogę, usiłując je złamać. Dowódca spojrzał przelotnie na Paula, po czym wymierzył potężny cios w splot słoneczny księgarza, który stęknął, zgiął się wpół, upadł i zwymiotował. Bojówkarz podszedł do kobiety. Chwycił ją za włosy i już miał ją uderzyć w twarz, gdy Paul instynktownie złapał go za rękę.
Mężczyzna odwrócił do niego szeroką, kwadratową twarz, bryzgając śliną, i utkwił wzrok w niebieskich oczach Paula.
– Kim ty jesteś? Wiesz, kim ja jestem? Hugo Felstedt z Brygady Oddziałów Szturmowych Zamku Berlińskiego. Alexander! Stefan!
Paul odsunął kobietę na bok. Pochyliła się i pomogła wstać księgarzowi, który ocierał usta, a z oczu płynęły mu łzy bólu i upokorzenia.
Z księgarni wynurzyli się dwaj szturmowcy.
– Kto to jest? – zapytał jeden.
– Pokaż dowód! – wrzasnął Felstedt.
Mimo że Paul boksował całe życie, unikał ulicznych bójek. Ojciec surowo go pouczał, że nigdy nie powinien brać udziału w walce, gdzie nikt nie przestrzega reguł. Nie wolno mu było się bić na szkolnych podwórkach ani w alejkach. „Słuchasz mnie, synu?”. „Jasne, że słucham, tato” – odpowiadał posłusznie mały Paul. Czasem jednak nie miał innego wyjścia i musiał stawić czoło Jake’owi McGuire’owi czy Małemu Billowi Carterowi, wymieniając z nimi parę szybkich ciosów. Nie wiedział, dlaczego przy niektórych okazjach było inaczej. Ale zdarzały się chwile, gdy nie miał wątpliwości, że nie może odwrócić się na pięcie i odejść.
A czasem – może nawet często – mógł odejść, lecz po prostu nie chciał.
Otaksował spojrzeniem brunatnego bojówkarza: przypominał mu tego dzieciaka, porucznika Vincenta Maniellego. Był młody i muskularny, ale groźny tylko w słowach. Amerykanin przeniósł ciężar ciała na palce stóp, stanął pewnie i wyprowadził niemal niezauważalny prawy prosty w splot słoneczny Felstedta.
Ten rozdziawił usta i cofnął się o krok, rozpaczliwie łapiąc oddech i kładąc dłoń na piersi, jak gdyby szukał serca.
– Świnio! – wrzasnął jeden z nazistów wysokim głosem, sięgając po pistolet. Paul przyskoczył do niego, chwycił go za prawą rękę i odciągnął ją od kabury, po czym poczęstował go lewym sierpowym, celując w twarz. Nic nie sprawia bokserowi większego bólu niż solidne uderzenie w nos. Trzasnęła chrząstka i na jasnobrązowy mundur trysnęła krew, a bojówkarz wydał przenikliwy skowyt, zataczając się pod mur i roniąc łzy.
Hugo Felstedt osunął się na kolana i przestał się interesować swoim sercem; z żałosną miną przyciskał ręce do brzucha, wstrząsany atakiem wymiotów.
Trzeci szturmowiec próbował wyciągnąć broń.
Paul postąpił krok naprzód, zaciskając pięści.
– Nie rób tego – ostrzegł spokojnie. Nagle bojówkarz rzucił się do ucieczki, krzycząc:
– Sprowadzę pomoc… sprowadzę pomoc…
Z księgarni wyszedł czwarty. Kiedy Paul ruszył w jego stronę, krzyknął:
– Nie, nie rób mi krzywdy!
Nie odrywając od niego oczu, Paul przyklęknął, otworzył torbę i zaczął grzebać w papierach, szukając pistoletu.
Читать дальше