– Kiedy zjawią się lekarze, powiedzcie im, że jak najprędzej chcę dostać raport z autopsji. Interesują mnie choroby, na jakie mógł cierpieć nasz przyjaciel. W szczególności tryper i suchoty. I w jakim stadium. I zawartość żołądka. Podobnie tatuaże, złamania kości i blizny po operacjach.
– Tak jest.
– Proszę im powiedzieć, że to pilne.
Zakład medycyny sądowej miał w ostatnich czasach mnóstwo pracy i możliwe, że ciało zostanie zabrane dopiero za osiem czy dziesięć godzin; wyniki sekcji mogły być znane nawet za kilka dni.
Idąc do auta, Kohl syknął z bólu; przesunęła się wełna owcza w butach.
– Jaka jest najkrótsza droga do „Ogrodu Letniego”? Mniejsza z tym, dowiemy się. – Rozejrzał się po ulicy. – Jest! – krzyknął, wskazując kiosk. – Idź, kup gazetę.
– Tak jest, ale po co?
Willi Kohl ciężko usiadł za kierownicą i wcisnął guzik zapłonu. Brakowało mu tchu, mimo to w jego głosie dała się słyszeć nuta zniecierpliwienia.
– Jak to po co, musimy mieć zdjęcie Góringa w kapeluszu.
Stojąc na rogu ulicy ze zmiętym egzemplarzem „Berliner Tageblatt” w ręku, Paul pilnie przyglądał się restauracji „Ogród Letni”: kobietom trzymającym filiżanki kawy w dłoniach w rękawiczkach, mężczyznom opróżniającym kufle piwa dużymi łykami i ocierającym pianę z wąsów wyprasowanymi lnianymi serwetkami. Ludzie rozkoszowali się ciepłym popołudniem, palili.
Paul Schumann stał nieporuszony i patrzył, patrzył, patrzył. Coś nie gra…
Podobnie jak przy składaniu druku, gdy wyciągał metalowe czcionki z kaszty, układając z nich słowa i zdania. „Uważaj na p i q” – powtarzał mu zawsze ojciec – szczególnie łatwo było pomylić te litery, ponieważ czcionka była lustrzanym odbiciem wydrukowanej litery.
Z równą uwagą przyglądał się teraz „Ogrodowi Letniemu”. Wcześniej nie zauważył szturmowca obserwującego go z budki telefonicznej przy Dresden Allee – błąd niewybaczalny dla żołnierza mafii. Nie zamierzał dopuścić, by coś takiego się powtórzyło.
Pó kilku minutach uznał, że nie ma żadnego bezpośredniego zagrożenia, ale z drugiej strony skąd mógł mieć pewność? Może ci, których obserwował, byli rzeczywiście tak niewinni, na jakich wyglądali: zwyczajni ludzie jedzący obiad, zaprzątnięci własnymi sprawami w senne i upalne sobotnie popołudnie, niewykazujący żadnego zainteresowania przechodniami.
Ale może byli równie podejrzliwi i ślepo oddani nazistom jak tamten facet na „Manhattanie”, Heinsler.
Kocham Fiihrera…
Wrzucił gazetę do kosza, po czym szybko przeciął ulicę i wszedł do restauracji.- Proszę stolik na trzy osoby – powiedział do kierownika sali.
– Gdziekolwiek, gdziekolwiek – odrzekł zabiegany człowiek. Paul wybrał stolik w środku. Rzucił okiem po sali. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Tak się w każdym razie zdawało.
Po chwili stanął przy nim przechodzący nieopodal kelner.
– Pan sobie życzy?
– Na razie piwo.
– Które? – zaczął wyliczać gatunki, o których Paul nigdy nie słyszał.
– To pierwsze – przerwał mu. – Duże.
Kelner ruszył do baru i wrócił z wysoką szklanką. Spragniony Paul pociągnął łyk, ale piwo mu nie smakowało. Było słodkawe i zalatywało owocami. Odsunął szklankę i zapalił chesterfielda, którego wyciągnął z paczki pod stołem, aby nikt nie zauważył amerykańskiego nadruku. Unosząc głowę, zobaczył Reginalda Morgana wchodzącego swobodnym krokiem do restauracji. Rozejrzawszy się, spostrzegł Paula i ruszył do jego stolika, mówiąc po niemiecku:
– Przyjacielu, jak dobrze cię znowu widzieć. Podali sobie dłonie i usiadł naprzeciw Paula.
Morgan otarł chustką pot z twarzy. W jego oczach malował się niepokój.
– Niewiele brakowało. Ledwie się stamtąd wymknąłem, zjawiło się szupo.
– Ktoś cię widział?
– Nie sądzę. Wyszedłem drugim końcem alei.
– Czy tu jest bezpiecznie? – zapytał Paul, rozglądając się. – Może powinniśmy wyjść?
– Nie. O tej porze dnia wyglądałoby podejrzanie, gdybyśmy weszli do restauracji tylko na chwilę i szybko uciekli, nie zamawiając niczego do jedzenia. To nie Nowy Jork. Berlińczycy nie lubią, kiedy się ich pogania przy posiłku. Biura zamyka się na dwie godziny, żeby ludzie zjedli porządny obiad. I oczywiście jedzą także dwa śniadania. – Poklepał się po brzuchu. – Rozumiesz już, dlaczego ucieszyłem się z tej placówki. – Spoglądając na boki, Morgan powiedział: – Masz. – Podsunął Paulowi grubą książkę. – Widzisz, pamiętałem, żeby ją oddać.
Niemiecki tytuł na okładce brzmiał „Mein Kampf”, który Paul przetłumaczył jako „Moja walka”. Wyżej widniało nazwisko Hitlera. Napisał książkę? – zdziwił się w duchu Paul.
– Dziękuję. Ale nie musiałeś się spieszyć.
Paul zgasił papierosa w popielniczce, ale gdy niedopałek ostygł, schował do kieszeni, jak zawsze pilnując, aby nigdzie nie zostawiać po sobie śladów.
Morgan nachylił się nad stołem, uśmiechając się, jak gdyby opowiadał szeptem sprośny dowcip.
– W książce jest sto marek. I adres pensjonatu, w którym się zatrzymasz. Niedaleko Liitzowplatz na południe od Tiergarten. Napisałem też, jak tam trafić.
– Parter?
– Mieszkanie? Nie wiem. Nie pytałem. Masz na myśli drogę ucieczki?
Miał na myśli melinę Malone’a z zamkniętymi na głucho drzwiami i oknami oraz komitet powitalny złożony z uzbrojonych marynarzy.
– Owszem.
– Cóż, sprawdzisz na miejscu. Może uda się zamienić. Właścicielka wydaje się miła. Nazywa się Kathe Richter.
– Jest nazistką?
– Nie używaj tego słowa – rzekł cicho Morgan. – Zdradza, że nie jesteś stąd. „Nazi” w bawarskiej gwarze oznacza prostaka. Poprawny skrót brzmi „Nazo”, ale to też rzadko się słyszy. Mów „narodowy socjalista”. Niektórzy używają skrótu NSDAP. Możesz też mówić „partia”. Z należną czcią… Wracając do panny Richter, nie wydaje mi się, żeby miała jakiekolwiek sympatie polityczne. – Wskazując szklankę, Morgan spytał: – Nie smakuje ci?
– Siki.
Morgan parsknął śmiechem.
– To piwo pszenne. Piją je dzieci. Czemu je zamówiłeś?
– Mają tu setki gatunków. Nigdy o żadnym nie słyszałem.
– Ja zamówię.
Kiedy nadszedł kelner, Morgan powiedział:
– Poprosimy dwa razy pschorr. I kiełbasę z chlebem. Do tego kapustę i korniszony. I masło, jeżeli jest dzisiaj.
– Słucham pana. – Kelner zabrał szklankę Paula.
– W książce jest też rosyjski paszport z twoim zdjęciem – ciągnął Morgan. – Trochę rubli, w przeliczeniu około stu dolarów. W razie niebezpieczeństwa przedostaniesz się do granicy szwajcarskiej. Niemcy chętnie pozbędą się z kraju Rosjanina, więc pozwolą ci wyjechać. Rubli ci nie zabiorą, bo nie wolno im będzie ich tu wydać. Szwajcarów nic nie będzie obchodziło, że jesteś bolszewikiem i z radością pozwolą ci wydać u siebie pieniądze.Pojedziesz do Zurychu i zgłosisz się do ambasady amerykańskiej. Stamtąd wyciągnie cię Gordon. Po tym, co się zdarzyło w alei, musimy zachować wyjątkową ostrożność. Mówiłem już, że coś się w mieście dzieje. Na ulicach jest o wiele więcej patroli niż zwykle: szturmowców, chociaż to akurat mnie nie dziwi – nie mają nic innego do roboty poza maszerowaniem i patrolowaniem – ale roi się też od SS i gestapo.
– To są…
– SS… Widziałeś tych dwóch na tarasie? W czarnych mundurach?
– Tak.
– Pierwotnie byli strażą przyboczną Hitlera. Teraz stali się kolejną prywatną armią. Większość ubiera się na czarno, ale niektórzy noszą szare mundury. Gestapo to tajna policja, chodzi w cywilu. Funkcjonariuszy jest niewielu, ale są bardzo niebezpieczni. Ich kompetencji podlegają głównie przestępstwa polityczne. Ale w dzisiejszych Niemczech wszystko może być przestępstwem politycznym. Jeśli naplujesz na chodnik, obrazisz Fiihrera i trafisz do więzienia Moabit albo do obozu koncentracyjnego.
Читать дальше