– I niech ojciec powie temu zasranemu szachiście Doschemu, żeby nie przychodził tu ze swoim kundlem i nie walił tak mocno w parapet, bo pożałuje. – Nogi Eberharda znalazły się w izbie.
Nie patrząc na ojca, podszedł do miednicy, ukląkł przed nią, zdjął melonik i wylał na swoje falujące włosy kilka chochli wody. Przez szum w uszach zatkanych spływającymi strużkami słyszał głos ojca:
– To nie Dosche wali drągiem w parapet, to ktoś do ciebie.
Eberhard pochylił się przy starym i wsunął mu skarpetkę na stopę.
Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina ósma rano
Kurt Smolorz pracował od niedawna jako podwładny Mocka w Oddziale Obyczajowym III b wrocławskiego Prezydium Policji. Trafił tam wprost z ulic Borku, które patrolował, nie wiadomo właściwie po co, ponieważ ta przepiękna dzielnica willowa przylegająca do Parku Południowego miała z przestępczością równie wiele wspólnego, co rewirowy Smolorz z poezją. Jednak pewnego ciepłego dnia 1918 roku rewirowy właśnie tam spotkał się z groźnymi przestępcami, których poszukiwała cała policyjna Europa. I był to dzień dla niego szczęśliwy. W tym dniu asystent kryminalny Eberhard Mock robił rutynową kontrolę w luksusowym domu publicznym przy Akazienallee. Miał on zwyczaj łączyć przyjemne z pożytecznym. Po skontrolowaniu ksiąg przychodów i książeczek zdrowotnych oraz po przepytaniu burdelmamy o bardziej ekscentrycznych klientów zaczął rozglądać się za swoją ulubioną damą, która – jak się okazało – była bardzo zajęta wraz z dwiema innymi pracownicami uprzyjemnianiem życia dwóm – tu burdelmama westchnęła – bardzo bogatym dżentelmenom.
Mock, zainteresowany konfiguracją dwóch do trzech, zajrzał przez ukryte okienko do wnętrza tak zwanego pokoju różowego i doznał szoku. Wybiegł na ulicę i tam od razu natrafił na rudowłosego podwachmistrza rewirowego, brzęczącego groźnie szablą i tarmoszącego za kołnierz jakiegoś łobuziaka, który kilka chwil wcześniej strzelał z procy do przejeżdżających dorożek. Podwachmistrz Smolorz, na rozkaz asystenta kryminalnego Mocka, ukarał łobuza mocnym szturchańcem i pozostawił go samemu sobie. Potem wraz z Mockiem wtargnął do pokoju różowego zakładu madame Blaschke i – przecierając oczy ze zdumienia nad skomplikowanym i nigdy nieoglądanym układem ciał – zaaresztował dwóch mężczyzn, którzy okazali się europejskimi prekursorami wymuszeń i haraczy: Kurta Wirtha i jego niemego strażnika Hansa Zupitzę. Tego dnia wiele się zmieniło w życiu głównych bohaterów tego zajścia. Wszystkich połączyły trwałe więzy zależności: Wirth został tajnym współpracownikiem Mocka, za co ten mu się godziwie odpłacał przymykaniem oczu na wymuszenia od przemytników, spławiających Odrą austriacką broń, turecką kawę i tytoń. Mock został człowiekiem bogatym i wpływowym w świecie przestępczym, co miało mu się bardzo przydać, a Smolorz – z rewirowego stał się pracownikiem Prezydium Policji, posiadającym, podobnie jak wszystkie dramatis personae, spore konto w dolarach, którymi swą wolność opłacili najbardziej poszukiwani przestępcy Europy. Mock szybko zdał sobie sprawę z zalet Smolorza jako współpracownika. Do najważniejszych z nich należała małomówność.
Smolorz nie odzywał się i teraz, kiedy siedział obok Mocka w łodzi motorowej Wasserpolizei, którą kierował umundurowany bosman, funkcjonariusz tejże formacji. Płynęli płytkimi rozlewiskami Oławy wśród rzadkich drzew i częściowo zalanych pól. Motorówka przybiła do prowizorycznej przystani koło wybrukowanej drogi.
– Nowy Dom! – krzyknął bosman i pomógł Smolorzowi i Mockowi wspiąć się na przystań.
Na drodze czekała już na nich dorożka. Mock rozpoznał fiakra, z którego usług często korzystała policja. Podał mu rękę i rzucił się na kanapę, kołysząc budą. Smolorz zajął miejsce na koźle. Dorożka ruszyła. Mock, chcąc zapomnieć o męczącym go pragnieniu, obserwował zabudowania gospodarcze Nowego Domu. Z oddalonego o dwa kilometry folwarku Świątniki dochodził ryk bydła. W rozsłonecznionym powietrzu unosił się zapach wilgoci znad Odry. Po chwili znaleźli się koło śluzy opatowickiej. Wysiedli z dorożki i przeszli po śluzie na Wyspę Opatowicką.
Przy jazie opatowickim, wśród kolczastych krzewów tarniny, Mock ujrzał cel swoich porannych wędrówek po rozlewiskach Odry i jej dopływu – Oławy. Niebezpieczny, tryskający spod jazu wodospad odcinał gapiów, którzy stali na brzegu osiedla Biskupin i usiłowali zobaczyć, co też policja znalazła na wyspie, na której jeszcze wczoraj urządzali sobie piwne pikniki. Od wejścia na jaz powstrzymywały ich mocne ramiona oraz groźne spojrzenia trzech żandarmów z szablami i w czakach ozdobionych niebieską gwiazdą. Na ich piersi lśniły odznaki z napisem „Stacja żandarmerii Swojczyce”. Mock z nostalgią spojrzał na wysmukły pseudogotycki budynek stojący na terenie Przystani Wilhelmińskiej i przypomniał sobie nocne uciechy, jakim jeszcze niedawno tam się oddawał. Teraz na odległe krańce Wrocławia wzywały go obowiązki innego rodzaju. Spojrzał na brzeg okolony kolczastymi tarninami i na stos czterech – jak się domyślił Mock – ludzkich ciał, przykryty szarymi prześcieradłami z Instytutu Lekarsko-Sądowego, w które zawsze zaopatrzone były powozy i pierwsze samochody należące do Prezydium Policji. Wywiadowców było siedmiu. Pięciu z nich badało teren wokół ciał – kucali i centymetr po centymetrze przeszukiwali mokrą trawę i tłustą ziemię, która przylepiała się im do obcasów. Zbadawszy wybrany kwadrat ziemi, z ciężkim sapaniem przenosili ciężar ciała z nogi na nogę i – wciąż kucając – prowadzili dalej swe poszukiwania. Wszyscy oni byli, mimo porannego chłodu, bez marynarek. Na głowach nosili meloniki, spod których wyciekały im na wąsy strużki potu. Jeden z nich, nie wierząc w dokładność, fotografii, odrysowywał odcisk obuwia, który znalazł w wilgotnej ziemi. Dwaj policjanci, w odróżnieniu od wywiadowców ubrani w marynarki, stali na policyjnej barce przycumowanej do brzegu i przesłuchiwali dwóch nastoletnich chłopców w mundurkach szkoły ludowej, którzy drżeli na równi z zimna, jak i ze zdenerwowania. Jeden z przesłuchujących policjantów machnął ręką do Smolorza i Mocka, wskazując im oznaczony małymi chorągiewkami kwadrat ziemi, na którym leżały przykryte prześcieradłami zwłoki. Mężczyzną wydającym niemy rozkaz był ich szef, kierownik Oddziału Obyczajowego III b, radca kryminalny Josef Ilssheimer, a teren przez niego wskazany był już zbadany.
Mock i Smolorz weszli w oznaczony sektor i uchylili meloników. Ilssheimer ruszył w ich kierunku. Podnosił stopy wysoko i poruszał się bardzo szybko. Mockowi wydawało się, że szef zaraz odda skok wzwyż i opadnie ciężko na prześcieradła. Wbrew tym obawom Ilssheimer zatrzymał się obok ciał. Pochylił się i pociągnął za tkaninę. Mock w pierwszej chwili nie mógł się zorientować w kłębowisku sztywnych i sinych kończyn, które zastygły w pośmiertnym stężeniu. Przed jego oczami rozciągał się osobliwy widok – jakby ktoś ułożył stos pod wielkie ognisko. Tylko zamiast chrustu i suchych konarów były cztery ludzkie korpusy, od których pod różnymi kątami odstawały głowy, nogi i ramiona. Ponadto wszystkie te członki wchodziły między sobą w przeróżne relacje: a to spod jakiejś pachy wystawała stopa, a to nad obojczykiem wyrastało kolano, a między łydkami pojawiało się ramię. W wielu miejscach skóra zmarłych była przebita przez kości, a ostre odłamki wystające ponad powierzchnię ciał ginęły w sinych opuchliznach. Aby powykręcane ludzkie członki osadzić na osi „góra-dół” oraz „prawo-lewo”, Mock zaczął szukać wzrokiem jakiejś głowy. Wkrótce dostrzegł jedną. Dzięki gęstej brodzie zidentyfikował płeć męską. Długie wypomadowane strąki spadały spod marynarskiej czapki na twarz zabitego, a kręcone sztywne włosy krzewiły się na szczęce i pod nosem. To owłosienie było sklejone zaschniętymi brunatno-czerwonymi skrzepami z domieszką wodnistego płynu.
Читать дальше