Pani domu, baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau, odstawiła kieliszek na tacę podsuniętą przez kamerdynera Friedricha. Patrzyła z miłością na swoją córkę Louise, która przebiegała na przełaj przez ogród, nie chcąc stracić z oczu małego latawca widocznego w poświacie lampionów. Baronowa kątem oka spostrzegła puste kieliszki na tacy. Odwróciła się z irytacją. Czyżby ten staruszek Friedrich nie zauważył, że już swój odstawiła? Czyż nie wie, że należy się zająć innymi gośćmi? Może coś mu się stało? Jest taki stary… Spojrzała z niepokojem na Friedricha. Stał przed nią i spoglądał wzrokiem, w którym była gotowość do oddania życia za swą panią.
– Czy chciałeś czegoś ode mnie, Frederic? – zapytała bardzo łagodnie.
– Tak, wielmożna pani. – Friedrich spojrzał na małą Louise von Bockenheim und Bielau, za którą biegła z rozłożonymi rękami guwernantka, wołając z silnym angielskim akcentem: „Nie biegaj tak szybko, mała baronówno, jeszcze za bardzo się spocisz!”.
– Nie śmiałem przerywać tej chwili kontemplacji, kiedy podziwiała pani to żywe srebro, małą baronównę…
– Nie usłyszałeś mojego pytania, Frederic? – powiedziała jeszcze łagodniej baronowa.
– Telefon do pani baronowej – oznajmił Friedrich. – Dzwoni ten człowiek, który wręczył wielmożnej pani dziwną wizytówkę kilka minut temu.
– Powinieneś darować sobie słówko „dziwną”, drogi Frederic – zasyczała baronowa. – Nie jesteś tutaj od wygłaszania komentarzy.
– Tak jest, wielmożna pani – Friedrich ukłonił się, a jego oczy wyrażały już nieco mniejszą gotowość oddania życia za swą chlebodawczynię. – Co mam powiedzieć telefonującemu panu?
– Porozmawiam z nim. – Przeprosiła na chwilę towarzyszki konwersacji i popłynęła przez ogród, rozdając dokoła uśmiechy. Najserdeczniejszym obdarzyła męża, barona Rüdigera II von Bockenheim und Bielau.
Wchodząc po schodach na górę willi, spojrzała jeszcze raz na wizytówkę z napisem „Verte!”. Na odwrocie widniały słowa: „W sprawie dorożkarzy i furmanów”. Pani baronowa przestała się uśmiechać. Weszła do swojego buduaru i podniosła słuchawkę.
– Nie przedstawię się – usłyszała męski zachrypnięty głos. – Będę pani zadawać pytania, a pani odpowie zgodnie z prawdą. W przeciwnym razie pan baron pozna sekretne życie swojej żony… Dlaczego pani milczy?
– Bo nie zadałeś mi żadnego pytania. – Baronowa wyjęła papierosa z kryształowej papierośnicy i zapaliła go.
– Proszę mi podać adresy mężczyzn, którzy towarzyszą pani po wizytach w hotelu „Król Węgierski”. Są przebrani – jeden za furmana, inny za dorożkarza. Mnie interesują tylko ci, którzy są przebrani za marynarzy.
– Lubisz marynarzy, co? – Baronowa roześmiała się cicho i perliście. – Chcesz, by cię wyruchali, co? – Podniecały ją wulgaryzmy. Chciała usłyszeć przekleństwa z zachrypniętego od tytoniu gardła swojego rozmówcy. Lubiła przekleństwa i zapach taniego tytoniu.
– Wiesz coś o tym, co? Odpowiesz mi, stara szmato, czy mam się połączyć z panem baronem? – w głosie mężczyzny pobrzmiewała nowa nuta.
– Już jesteś połączony – odpowiedziała baronowa. – Odezwij się, kochanie, do tego nędznego szantażysty!
– Tu baron Rüdiger II von Bockenheim und Bielau – w słuchawce rozległ się niski głos. – Nie próbujcie szantażować mojej małżonki, mój dobry człowieku. To niskie i podłe.
Baron Rüdiger II von Bockenheim und Bielau odłożył słuchawkę i wyszedł ze swojego gabinetu. Po drodze spotkał żonę i pocałował ją w czoło.
– Pożegnajmy gości, mój kochany poranku – powiedział.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina jedenasta wieczorem
Baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau siedziała w buduarze przy sekretarzyku i pisała list-przestrogę do swej przyjaciółki i bywalczyni „Króla Węgierskiego”, Laury von Scheitler, której szlachecki tytuł i herb był pierwszej świeżości – podobnie jak jej własny. Po napisaniu krótkiego listu spryskała jego rewers perfumami i włożyła do koperty. Następnie targnęła za dzwonek i – wcierając w alabastrową skórę twarzy krem, kupiony wczoraj w „Domu Piękności” Hoppego za astronomiczną sumę trzystu marek – usiadła przed lustrem toaletki. Czekała na kamerdynera Friedricha. Usłyszała pukanie do drzwi.
– Entre! – zawołała i wcierała dalej krem w pełny dekolt.
Spojrzała w lustro i zobaczyła dwie dłonie na swojej delikatnej skórze. Jedną z nich, szorstką i sękatą, poczuła na ustach, druga szarpnęła ją za włosy. Baronowa doznała rozdzierającego bólu skóry głowy i wylądowała na szezlongu. Usiadł na niej okrakiem rudowłosy mężczyzna. Kolanami przycisnął do sofy jej ramiona, jedną dłonią ponownie zakrył usta, a drugą wymierzył mocny policzek.
– Będziesz cicho? Czy jeszcze raz?
Baronowa von Bockenheim und Bielau usiłowała kiwnąć głową. Rudowłosy dobrze zrozumiał jej ruch.
– Adres tych marynarzy – usłyszała baronowa i zdała sobie sprawę, że nie z tym mężczyzną rozmawiała przez telefon. – Dziwek męskich przebranych za marynarzy. Ale już!
– Alfred Sorg – powiedziała cicho. – Tak się nazywa mój marynarz, dam ci jego numer telefonu. On sprowadza również innych mężczyzn.
Rudowłosy sapnął i z widocznym żalem zszedł z baronowej. Wstała, napisała na kartce numer telefonu i spryskała jej rewers perfumami. Napastnik wyrwał kartkę. Otworzył okno i wyskoczył na trawnik. Baronowa obserwowała go, jak wspina się na ogrodzenie. Usłyszała warkot silnika i pisk opon. Pociągnęła jeszcze raz za szkarłatną szarfę i usiadła przed lustrem. Nałożyła na dłonie grubą warstwę kremu.
– Wiem, że ty go wpuściłeś, Frederic – powiedziała łagodnie, kiedy pojawił się koło niej kamerdyner. – Od jutra nie chcę cię widzieć w moim domu.
– Nie wiem, o czym wielmożna pani baronowa raczy mówić – głos Friedricha był pełen powagi i zatroskania.
Baronowa odwróciła się do swego służącego i zajrzała mu głęboko w oczy.
– Tylko w jeden sposób możesz uratować swoją posadę, Frederic – zwróciła twarz do lustra i westchnęła. – Daję ci ostatnią szansę.
Mijały sekundy i minuty. Baronowa rozczesywała włosy, a Friedrich stał wyprężony jak struna.
– Słucham jaśnie wielmożną panią – jego głos wyrażał teraz niepokój.
– Stracisz posadę – spojrzała z zadowoleniem na swe odbicie i podarła list do baronowej von Scheitler – jeśli do rana nie sprowadzisz mi tego rudego potwora.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, północ
W piwiarni „Pod Trzema Koronami” przy Kupferschmiedestrasse nr 5-6 unosiła się ciężka woń będąca mieszaniną tytoniowego dymu, smażonego smalcu, przypalonej cebuli i ludzkiego potu. Woń ta wzbijała się pod łukowate sklepienie lokalu i zasnuwała mgłą pseudoromańskie okna, które wychodziły na podwórze domu „Pod Błękitnym Orłem”. Ciężkiej atmosfery piwiarni nie poprawiały nieliczne podmuchy chłodnego powietrza nocy, kiedy otwierały się drzwi wpuszczające nowych klientów. W piwiarni ruch odbywał się tylko w jedną stronę. Nikt z niej teraz nie wychodził. Gdyby ktoś wyszedł, byłby przez innych uznany za zdrajcę. W piwiarni „Pod Trzema Koronami” odbywało się zebranie wrocławskiego oddziału freikorpsu.
Mock i Smolorz stanęli na końcu sali i przyzwyczajali oczy do gryzącej mgły. Przy ciężkich stołach siedzieli ociężali od piwa mężczyźni. Stukali kuflami o dębowe, mokre od piany blaty, pstrykali palcami na obera i uciszali się wzajemnie. Mieli różne nakrycia głowy, które dla wprawnego policyjnego oka równie precyzyjnie charakteryzowały stan społeczny swych właścicieli, jak odznaczenia wojskowe. Przy stołach siedzieli zatem robotnicy w płóciennych czapkach z lakierowanymi daszkami lub w ceratowych cyklistówkach. Ich klasę społeczną podkreślały dodatkowo pozbawione kołnierzyków koszule z podwiniętymi rękawami. Nieco z boku trzymali się drobni kupcy, restauratorzy i urzędnicy. Z kolei ich znakiem rozpoznawczym były meloniki, a dodatkowym atrybutem sztywne kołnierzyki, z których wiele już domagało się wizyty w pralni. Ci pili mniej i nie stukali kuflami, lecz za to wypuszczali ze swych cygar i fajek największe bomby dymu. Trzecią, najliczniejszą grupę stanowili młodzi ludzie noszący na głowach hełmy i – doskonale znane Mockowi – okrągłe polowe czapki bez daszka, zwane Einheitsfeldmutzen.
Читать дальше