– Wyprowadźmy się stąd. Tutaj mnie dręczą koszmary. Od początku, kiedy odziedziczyliśmy to mieszkanie po śmierci stryja Eduarda, dręczą mnie majaki senne, od pierwszej nocy w tym parszywym sklepie rzeźniczym… Dlatego piję, rozumie ojciec? Kiedy jestem pijany w pestkę, nic mi się nie śni…
– Każdy pijak ma jakieś wytłumaczenie…
– To nie jest przewrotne tłumaczenie. Dziś spałem poza domem i nie miałem złych snów, w ogóle żadnych. A teraz, tylko tu przyszedłem, zdrzemnąłem się na chwilę i znów przyśniło mi się coś złego…
– Rumianek i ciepłe mleko. To pomaga – mruczał ojciec. Zaczął spokojnie oddychać i powrócił do swej ulubionej, poza grą w szachy, czynności: do przyjacielskiego drażnienia Rota.
– Kupię psa – powiedział cicho Mock. – Przeprowadzimy się do centrum i ojciec będzie mógł spacerować z psem po parku.
– Jeszcze czego! – Stary chwycił psa za przednie łapy i z przyjemnością słuchał jego warkotu. – Miałby rozwolnienie jak Rot. Na pewno by nabrudził w domu… A zresztą przestań wygadywać głupoty. Idź do pracy. Bądź punktualny. Ciągle ktoś musi po ciebie przychodzić, ktoś ma ci przypominać, że czas do pracy… Zobacz no, znów przyjechali.
Mock obejrzał się i zobaczył Smolorza wysiadającego z dorożki. Nie spodziewał się po nim żadnych dobrych wieści. Intuicja go nie zawiodła.
Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina ósma rano
Do prosektorium przy Auenstrasse nie dochodził hałas uliczny, nie docierały promienie silnego wrześniowego słońca, nie snuł się dym i zapach ognisk palonych na pobliskich brzegach Odry, koło mostu Przepustkowego. W królestwie doktora Lasariusa panowała cisza przerywana jedynie zgrzytem wózków wiozących ciała i zalegała woń podobna do woni wygotowanej marchwi. Nikt tutaj jarzyn nie gotował. Z kulinariami mogło się kojarzyć jedynie ostrzenie noży.
Tak było i teraz. Asystent doktora Lasariusa naostrzył nóż, zbliżył się do leżącego na kamiennym stole nieboszczyka i dokonał cięcia – od obojczyka aż po owłosienie łonowe. Skóra rozeszła się na boki, ukazując warstwę pomarańczowego tłuszczu. Mühlhaus pociągnął gwałtownie nosem, Smolorz wybiegł z prosektorium szybkim krokiem i stojąc przed budynkiem, otworzył szeroko usta, by wciągnąć jak najwięcej powietrza. Mock stał na podeście, na którym zwykle gromadzili się studenci medycyny, wpatrywał się w otwarte ciało i chłonął informacje podawane przez patologa swojemu asystentowi.
– Mężczyzna, wiek około sześćdziesięciu pięciu lat – usłyszał Mock i zobaczył, jak asystent wpisuje tę informację pod nazwiskiem „Hermann Ollenborg”. – Wzrost sto sześćdziesiąt centymetrów, waga siedemdziesiąt kilogramów. Woda w płucach. – Lasarius z cichym chrzęstem ostrza odciął rozdęte i twarde płaty płuc i małymi nożyczkami dokonywał cięć. – O, widzi pan – ukazał Mockowi suchy miąższ i wodę wypływającą z oskrzeli – to typowe dla śmierci w wyniku utonięcia.
Asystent Lasariusa podniósł nieco czaszkę zmarłego, zanurzył czubek noża za jego uchem i dokonał kolejnego cięcia. Chwycił następnie naciętą skórę na potylicy i białawą błonę i naciągnął obie warstwy na oczy, których nie było. Zostały bowiem wykłute.
– Niech pan pisze – zwrócił się do niego Lasarius. Krew powoli wypełniała jamę w ciele. – Krwotok wewnętrzny do prawej jamy opłucnowej. Na płucach cięcia zadane ostrym narzędziem…
Nogi i ręce trupa zaczęły podrygiwać. Asystent Lasariusa piłował czaszkę, wprawiając w ruch leżące ciało. Mock przełknął ślinę i wyszedł na zewnątrz. Mühlhaus i Smolorz stali z odkrytymi głowami w porannym wrześniowym słońcu i patrzyli przed siebie na ceglaste budynki wydziału medycznego uniwersytetu i na liście żółknące na starym platanie. Mock zdjął melonik, poluzował dopinany kołnierzyk i podszedł do nich.
– Wędkarz znalazł ciało pod śluzą szczytnicką – powiedział Mühlhaus i wyciągnął fajkę z kieszeni surduta, którego anachronizm był obiektem drwin całego Prezydium Policji.
– Znaleziono przy nim jakąś kartkę o mnie albo do mnie? – zapytał Mock.
– „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.
– Mühlhaus trzymał w wyciągniętej dłoni szczypczyki, a w nich tkwiła kartka, zwykła, z zeszytu w kratkę. Wcisnął na nos binokle, przybliżył ją do oczu i czytał dalej:
– „Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Podał kartkę Mockowi. – Czy znał pan tego człowieka, Mock?
– Tak, to informator policyjny, niejaki Ollenborg. – Mock wsunął na dłoń rękawiczkę i przyglądał się uważnie kawałkowi papieru. Pismo było krzywe i powyginane, jakby je odrysowywał analfabeta. – Znał dobrze środowisko i stosunki panujące w porcie. Wczoraj go przesłuchiwałem w „sprawie czterech marynarzy”.
– Pismo inne – wtrącił Smolorz. – Inne niż wczoraj.
– Macie rację. – Mock spojrzał z uznaniem na Smolorza.
– Kartka przy „czterech marynarzach” zapisana była równym kaligraficznym pismem przez kogoś, kto chodził do szkoły. Ta przy Ollenborgu jest zapisana nierówno, niechlujnie i…
– To może znaczyć, że tekst pisały same ofiary. Któryś z „marynarzy” chodził do gimnazjum… Wyjaśnijcie mi coś, Mock. – Mühlhaus napełniał wszystkie kanały oddechowe tytoniem, aby zabić woń prosektorium. – Skąd się wzięliście tutaj? Mnie powiadomił dyżurny Pragst. Zakazałem mu mówić o tym zgłoszeniu komukolwiek. O morderstwie wiedzieli tylko wędkarz, Pragst i ja. To jest bardzo dziwne – zamyślił się na kilka sekund. – Wczoraj ciała znaleziono kilka godzin po zabójstwie. Dzisiaj tak samo. Może ci chłopcy wczoraj i wędkarz dzisiaj zostali jakoś pokierowani przez mordercę… Trzeba by ich dokładnie przesłuchać…
– Smolorz, pokażcie no panu komisarzowi – Mock odsunął się, by przepuścić skrzypiący wózek z ciałem popychany przez potężnego sanitariusza – to, co dzisiaj do mnie przyszło…
– List w skrzynce Prezydium Policji – wydukał Smolorz. – W nocy ktoś wrzucił. Do asystenta kryminalnego Mocka. W kopercie to. – Podsunął Mühlhausowi pod nos kartkę wyrwaną z zeszytu do matematyki.
– Nawet mi tego nie czytajcie. – Mühlhaus z wściekłością wsysał powietrze do gasnącej fajki. – Wiem, co tam jest.
– Na kartce z koperty są takie same słowa jak na kartce przy zwłokach Ollenborga – mruknął Mock. – Oprócz tego krótki dopisek „miejsce znalezienia zwłok – śluza szczytnicka”. On sam nam mówi, gdzie zostawia trupy.
Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina za dziesięć dziewiąta rano
Do sali odpraw komisji morderstw Prezydium Policji wpadały promienie upalnego wrześniowego słońca. Z ruchliwej Schuhbrücke wznosił się ku bezchmurnemu niebu stukot końskich kopyt, zgrzyt tramwajów i prychanie automobili. Wąskimi chodnikami sunęli gimnazjaliści. Każdy z nich niósł teczkę pod pachą albo oplatający zeszyty pasek przerzucony przez ramię. Pędzili ku gmachowi gimnazjum św. Macieja, by zdążyć na drugą godzinę lekcyjną. Niektórzy ich koledzy marudzili, stali pod pomnikiem św. Jana Nepomucena i rzucali kamieniami w pękające łupiny kasztanów. Jakiś zirytowany woźnica pokrzykiwał na interesantów Wyższego Sądu Krajowego, którzy tłumnie wtargnęli na ulicę. Do gimnazjalistów zbliżył się starszy mężczyzna w meloniku i zbeształ ich surowo. Pewnie rektor, pomyślał Mühlhaus. Zamknął okno i z żalem wrócił ze świata wspomnień szkolnych. Spojrzał na ponure, zmęczone i poirytowane oblicza swoich podwładnych. Poczuł przypływ zniechęcenia. Nie chciało mu się mówić do tych tępych skacowanych ryjów. Nie wiedział, jak zacząć.
Читать дальше