Kazała sobie oddychać głęboko. Jennifer! Spróbuj!
To, że mówiła do siebie w trzeciej osobie, o dziwo, dodawało jej otuchy. W ten sposób umacniała w sobie poczucie, że żyje, że jest tym, kim była zawsze, że wciąż ma przeszłość, teraźniejszość i może przyszłość.
Jennifer, przestań płakać!
Przełknęła zatęchłe, gorące powietrze spod kaptura.
Dobrze. Dobrze…
Ale nie było łatwo. Minęły całe minuty, zanim się uspokoiła. Jęki i szloch przerażenia stopniowo cichły, aż w końcu niemal całkowicie ustały, choć nie zdołała powstrzymać drżenia – opanowało prawie każdy mięsień, zwłaszcza w nogach. W gwałtownych spazmach trzęsła się jak galareta. Myśli, spostrzeżenia i reakcje wydawały się zupełnie ze sobą niepowiązane. Żadnej synchronizacji. Żadnej koordynacji. Wszystko rozmyte, niekontrolowane. Nie potrafiła znaleźć w myślach nic, czego mogłaby się uchwycić, żeby zrozumieć, co się stało i co może się jeszcze stać.
Zadygotała, choć nie marzła; przeciwnie, w pomieszczeniu było strasznie gorąco. Czuła, jak oblewa ją ciepło, i dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że jest prawie naga. Znów zadrżała na całym ciele. Nie przypominała sobie, kiedy ją rozebrali i przynieśli tutaj. Jedyne, co pamiętała, to widok pięści nadlatującej jak pocisk i uczucie, kiedy mężczyzna wrzucał ją na tył furgonetki. Miała zamęt w głowie. Czy ten koszmar wydarzył się naprawdę? Przez sekundę wyobrażała sobie, że to tylko sen i że musi jedynie zachować spokój, a lada moment obudzi się we własnym łóżku, potem zejdzie do kuchni, zrobi sobie kawę i znów weźmie się do planowania ucieczki z domu.
Czekała. Zacisnęła powieki pod kapturem i powiedziała sobie: Obudź się! Obudź się! Wiedziała jednak, że to na nic. Nie miała aż tyle szczęścia, żeby liczyć, że to wszystko rozpłynie się jak sen.
No dobrze, Jennifer, skup się na jednej rzeczy. Tylko jednej. Niech ta jedna rzecz stanie się dla ciebie rzeczywista. To będzie punkt wyjścia.
Nagle strasznie zachciało jej się pić. Oblizała językiem wargi – suche, spękane. Znów smak krwi. Nacisnęła językiem na zęby.
Żaden się nie ruszał. Zmarszczyła nos. Nie zabolało. No dobrze, przynajmniej wiesz już coś pożytecznego: nos nie jest złamany. Zęby są całe. Jeden plus.
Miała coś swędzącego na brzuchu i coś dziwnego na ramieniu – nie umiała określić co. To jeszcze bardziej zbiło ją z tropu.
Dobrze, trzeba ustalić dwie sprawy: po pierwsze – w jakim jest stanie, po drugie – gdzie się znajduje. Musi spróbować doszukać się sensu pośród ciemności, choć trochę ją rozjaśnić. Gdzie jest? Co się z nią dzieje?
Jednak te proste cele pozostawały poza jej zasięgiem. A im bardziej starała się panować nad sobą, tym trudniej jej to przychodziło. Zdawało się, że czerń pod kapturem przejmuje nad nią kontrolę, jakby kaptur zasłaniał nie tylko świat zewnętrzny, ale i nie pozwalał jej wejrzeć w głąb siebie. Miała wrażenie, że cały świat spływa do jej żołądka i zamalowuje umysł; oczami duszy widziała jedynie przerażającą nicość. I kiedy już ogarnęła ją rozpacz, dotarła do niej naprawdę paskudna myśl: Jennifer, ty żyjesz. Cokolwiek się z tobą dzieje – tego nie da się porównać z niczym, co kiedykolwiek przeżyłaś ani nawet co sobie wyobrażałaś. To nie skończy się szybko. Nie będzie łatwo. To dopiero początek.
Czuła się, jakby spadała po spirali. W wir. W dziurę w pustce wszechświata. Nogi jej zadrżały i nie dała rady powstrzymać nawrotu łez. Uległa lękowi i całym ciałem wstrząsnęły rozdzierające spazmy, gdy nagle usłyszała stłumiony odgłos otwieranych drzwi.
Przechyliła się w stronę dźwięku. Ktoś był w pokoju.
W tym ułamku sekundy pomyślała, że choć to samotność rozbudziła huczące w niej przerażenie, jednak wolała być sama, niż wiedzieć, że ktoś tu z nią jest. Jej plecy wygięły się w łuk, mięśnie się naprężyły; gdyby teraz się widziała, pomyślałaby, że ciało zareagowało na dźwięk tak samo, jak zareagowałoby na porażenie prądem.
Zestarzałem się, powiedział sobie Adrian. Przeglądał się w lustrze nad komodą żony. Było małe, w drewnianej ramie, i przez te wszystkie lata korzystała z niego właściwie tylko w sobotnie wieczory, kiedy chciała sprawdzić przed wyjściem, czy dobrze wygląda. Kobiety lubiły ten ostatni rzut oka; zanim wyruszyły w wielki świat, musiały być pewne, że wszystkie szczegóły pasują do siebie, tworzą spójną całość, uzupełniają się nawzajem. On sam nigdy nie przywiązywał tak wielkiej wagi do tego, jak widzą go inni. Nosił się niedbale – wymięta koszula, workowate spodnie, lekko przekrzywiony krawat – jak to naukowiec. Zawsze wyglądałem jak karykatura profesora, bo byłem profesorem. Człowiekiem nauki. Podniósł rękę i dotknął siwych pasm spływających z czubka głowy. Potarł dłonią szpakowaty zarost na podbródku. Przesunął palcem po bruździe wyżłobionej w skórze. Blizny pozostawione przez upływ czasu… i doświadczenia życiowe.
Za plecami znów usłyszał znajomy głos.
– Wiesz, co widziałeś.
Spojrzał w lustro.
– Cześć, Oposiku – odparł Adrian z uśmiechem. – Już to mówiłaś. Kilka minut temu.
A może przed godziną. Dwiema. Jak długo stał w sypialni, otoczony obrazami i wspomnieniami, z bronią w ręku?
Użył przydomka żony znanego tylko najbliższej rodzinie. Dorobiła się go w wieku dziewięciu lat, kiedy banda tych niewiele lepszych od szczurów stworzeń wprowadziła się na strych letniego domku rodziny. Cassie oznajmiła wtedy braciom, siostrom i rodzicom, że każda próba wyrzucenia nieproszonych gości spotka się z wszelkimi działaniami odwetowymi, na jakie może się zdobyć zdeterminowane dziecko, od łez po napady złości. Dlatego przynajmniej przez to jedno lato jej rodzina musiała znosić conocne skrobanie pazurów pod okapem, godzić się na zagrożenie bliżej nieokreślonymi chorobami i tłumić ogólne obrzydzenie do zwierząt, które miały niepokojący zwyczaj czajenia się w cieniu i bacznego obserwowania ludzi. Co się tyczy samych oposów, szybko odkryły zachwycający urok kuchni i korzystały z niego, zwłaszcza kiedy instynktownie wyczuły, że dziewięcioletnia dobrodziejka nadała im wyjątkowy status. Cała Cassandra, pomyślał Adrian. Zagorzała obrończyni.
– Adrianie, wiesz, co widziałeś – powtórzyła, tym razem dużo bardziej stanowczo. W jej głosie dźwięczał znajomy, natarczywy rytm. Przez wszystkie lata małżeństwa, kiedy naprawdę czegoś od niego chciała, zwykle wyrażała to tonem godnym piosenki folkowej z lat sześćdziesiątych.
Odwrócił się w stronę łóżka. Cassie leżała wyciągnięta w leniwej pozie i patrzyła na niego kusząco jak modelka artysty. Była najpiękniejszą halucynacją, jaką mógł sobie wyobrazić. Miała na sobie luźną chabrową sukienkę i nic ponadto. Wiatr nęcąco opinał materiałem jej ciało, choć okna były pozamykane i przez pokój nie przelatywał nawet najlżejszy podmuch. Adrianowi skoczyło tętno. Cassie, która patrzyła na niego z łóżka, miała nie więcej niż dwadzieścia osiem lat – tyle ile wtedy, kiedy się poznali. Jej skóra błyszczała młodością, każda krągłość, drobne piersi, wąskie biodra i długie nogi wydawały się wręcz namacalnymi wspomnieniami. Odrzuciła do tyłu gęste ciemne włosy i spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem. Kąciki ust lekko wygięła w dół w dobrze znany mu sposób – znak, że mówiła śmiertelnie poważnie i że musiał pilnie słuchać każdego jej słowa. Już na początku ich wspólnego życia nauczył się, po czym poznać, kiedy Cassie ma do przekazania coś ważnego.
Читать дальше