Centrum pokoju zajmowało duże, porysowane biurko z ciemnej sosny i Jenny podprowadziła Lisę do wielkiego skórzanego fotela stojącego za nim.
– Przepraszam – powiedziała dziewczyna.
– Przepraszam? – powtórzyła Jenny, siadając na skraju biurka i przysuwając telefon.
– Przepraszam, że odpadłam i dałam ci czadu. Kiedy zobaczyłam… ciało… wiesz… zaczęłam histeryzować.
– Wcale nie histeryzowałaś. Przeżyłaś tylko wstrząs, przestraszyłaś się. To zrozumiałe.
– Ale ty nie byłaś zszokowana ani przestraszona.
– Ależ tak. Nie tylko byłam zszokowana. Osłupiałam.
– Ale nie bałaś się jak ja.
– Bałam się i wciąż się boję.
Jenny zawahała się, a potem uznała, że jednak nie powinna ukrywać przed dziewczyną prawdy. Powiedziała jej o niepokojącej możliwości zarażenia.
– Nie sądzę, że mamy tu do czynienia z chorobą, ale mogę się mylić. A jeśli się mylę…
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy z podziwu.
– Bałaś się tak samo jak ja, ale mimo to cały ten czas byłaś przy trupie. Jeeezu, nie stać mnie na coś takiego. W życiu. Nie dałabym rady.
– Cóż, skarbie, jestem lekarzem. Uczono mnie tego.
– Ale…
– Nie odpadłaś i nie dałaś mi czadu – zapewniła ją Jenny.
Lisa skinęła głową bez przekonania.
Jenny podniosła słuchawkę. Zamierzała zadzwonić na podkomisa-riat szeryfa w Snowfield, zanim skontaktuje się z koronerem w Santa Mira, stolicy okręgu. Brak sygnału, tylko cichy syk. Nacisnęła widełki, ale aparat pozostał głuchy.
Niesprawny telefon w domu, w którym leżał trup – było w tym coś złowrogiego. Ktoś mógł przeciąć druty telefoniczne, a potem wkraść się i zaatakować Hildę w sposób przemyślny i skuteczny… Cóż… mógł zadać jej cios w plecy nożem o długim ostrzu, które sięgnęło serca, zabijając od razu. W takim razie rana znajdowałaby się tam, gdzie Jenny nie mogła dojrzeć – chyba że odwróci zwłoki całkiem na brzuch. To nie wyjaśnia braku krwi. Ani wszędzie obecnych sińców, spuchnięcia. Tym niemniej rana mogła znajdować się na plecach, a skoro gosposia zmarła w ciągu ostatniej godziny, można było również przyjąć, że zabójca – jeśli b y ł zabójca – przebywa nadal tu, w domu.
Ponosi mnie wyobraźnia, pomyślała Jenny.
Uznała, że zrobi najlepiej, jeśli razem z Lisa natychmiast opuszczą dom.
– Musimy iść do sąsiadów i poprosić Vince'a albo Angie Santini, żeby zadzwonili w naszym imieniu – powiedziała spokojnie, podnosząc się od biurka. – Nasz telefon się zepsuł.
Lisa uniosła brwi.
– Czy to ma jakiś związek z… z tym, co się stało?
– Nie wiem – odpowiedziała Jenny.
Serce biło jej mocno, kiedy szła przez gabinet do półprzymkniętych drzwi. A nuż ktoś stoi po drugiej stronie?
– Ale telefon zepsuty teraz… jakieś to dziwne, nie? – spytała Lisa, idąc za nią.
– Trochę.
Jenny prawie spodziewała się spotkania z ogromnym, szczerzącym zęby nieznajomym, uzbrojonym w nóż. Jednym z tych socjopatów, których pełno w dzisiejszych czasach. Jednym z naśladowców Kuby Rozpruwacza, których krwawe robótki dostarczały materiału filmowego dla reporterów telewizyjnych, prezentujących koszmarne migawki w wiadomościach o szóstej wieczorem.
Wyjrzała do przedpokoju, nim ruszyła dalej, gotowa odskoczyć i zatrzasnąć drzwi, w razie gdyby kogoś zobaczyła. Nikogo.
Zerknęła na Lisę. Dziewczyna w mig przeniknęła jej myśli.
Ruszyły szybko korytarzem, a kiedy znalazły się przy schodach prowadzących na piętro, nerwy Jenny były napięte do ostateczności. Zabójca (jeśli był zabójca, napomniała samą siebie, poirytowana) mógł znajdować się na schodach i nasłuchiwał, kiedy szły do drzwi. Runie na nie teraz z wysoko uniesionym nożem…
Ale nikt nie czekał na schodach.
Ani w przedpokoju. Ani na frontowej werandzie.
Na dworze zmierzch szybko przechodził w noc. Resztki światła lśniły purpurą, a cienie – jak armia żywych trupów – wyłaniały się dziesiątkami tysięcy z zakamarków, w których kryły się przed blaskiem słońca. Za dziesięć minut zapadnie mrok.
Dom sąsiadów
Zbudowany z kamienia i modrzewia dom Santinich zaprojektowano dużo nowocześniej niż domek Jenny. Pełno w nim było zaokrąglonych rogów i łagodnych krzywizn. Wyłaniał się z kamienistej ziemi, przedłużając kontury zbocza, osadzony na tle ogromnej sosny, jakby sformowany przez samą naturę.
W kilku pokojach na parterze świeciły się lampy. Frontowe drzwi były lekko uchylone. Z wewnątrz dobiegała muzyka klasyczna.
Jenny nacisnęła dzwonek i cofnęła się kilka kroków do miejsca, gdzie czekała Lisa. Uważała, że nie powinny zbytnio zbliżać się do Santinich. Mogły zarazić się nawet tylko przebywając w jednym pomieszczeniu ze zwłokami pani Beck.
– Trudno wymarzyć sobie lepszych sąsiadów – zwróciła się do Lisy, pragnąc by twardy, lodowaty sopel w żołądku rozpuścił się. – Mili ludzie.
Nikt nie zareagował na dzwonek.
Jenny podeszła, znów nacisnęła dzwonek i wróciła do Lisy.
– Są właścicielami sklepów ze sprzętem narciarskim i z pamiątkami. Muzyka rosła, opadała, rosła. Beethoven.
– Może nie ma nikogo w domu – powiedziała Lisa.
– Ktoś musi być. Muzyka, światła…
Nagłe, ostre uderzenie wiatru zawirowało pod okapem werandy, powietrzne śmigła poszatkowały Beethovena, na krótko zamieniając słodką muzykę w irytujący, fałszywy akord.
Jenny pchnęła półotwarte drzwi. Lampa płonęła w gabinecie po lewej stronie. Mleczny blask lał się po dębowej podłodze od otwartych drzwi do krawędzi mrocznej bawialni.
– Angie? Vince?! – zawołała Jenny. Brak odpowiedzi.
Tylko Beethoven. Wiatr ucichł, a rozwiana muzyka splotła się na powrót w bezwietrznej ciszy. Trzecia symfonia, Eroika.
– Halo? Jest tam ktoś?
Symfonia dotarła do swego poruszającego zwieńczenia, a kiedy ostatnia nuta ucichła, nie zabrzmiała kolejna melodia. Stereo chyba wyłączyło się automatycznie.
– Halo?
Nic. Jenny za plecami miała cichą noc, a przed sobą cichy dom.
– Nie wchodzisz? – zapytała z niepokojem Lisa. Jenny spojrzała na dziewczynę.
– O co ci chodzi? – spytała. Lisa przygryzła wargę.
– Coś tu jest nie tak. Też to czujesz, nie? Jenny zawahała się.
– Tak. Też to czuję – przyznała opornie.
– Jest tak, jakbyśmy… były tu same… tylko ty i ja… a równocześnie… nie same.
Jenny dręczyło przedziwne uczucie, że są obserwowane. Obróciła się i z uwagą przyjrzała trawnikowi, zaroślom, prawie kompletnie połkniętym już przez ciemność. Omiotła wzrokiem każde okno wychodzące na werandę. W gabinecie paliło się światło, ale pozostałe były ślepe, czarne, lśniące. Ktoś mógł stać za tymi szklanymi taflami, otulony w cienie, widząc, ale nie będąc widziany.
– Chodźmy, proszę – powiedziała Lisa. – Chodźmy na policję albo do kogoś. Ruszmy się. Proszę. Jenny potrząsnęła głową.
– Jesteśmy przeczulone. Nasza wyobraźnia przerasta rzeczywistość. W każdym razie powinnam tam zajrzeć, na wypadek gdyby komuś się coś stało – Angie, Vince'owi, może któremuś dziecku…
– Nie. – Lisa złapała Jenny za ramię, powstrzymywała ją.
– Jestem lekarką. Jestem zobowiązana do udzielenia pomocy.
– Ale jeśli złapałaś zarazka albo coś tam od pani Beck, możesz zainfekować Santinich. Sama tak powiedziałaś.
– Tak, ale może właśnie umierają od tego samego, co zabiło Hildę. Co wtedy? Mogą potrzebować opieki lekarskiej.
Читать дальше