– Ciekawe, ale jaki to ma związek z moim cylindrem?
– Northrop wykorzystał ten model do przekonania generała Hapa Arnolda, aby lotnictwo sfinansowało budowę większego samolotu, o rozmiarach bombowca. Po wojnie dwa wielkie, napędzane śmigłami latające skrzydła B-35 wyposażono w napęd odrzutowy i opatrzono symbolem B-49. Bombowce te pobiły wszystkie rekordy szybkości i zasięgu lotu. Dzięki ośmiu silnikom odrzutowym na pułapie dwunastu kilometrów rozwijały prędkość przelotową sześciuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Mimo że jedna z testowanych maszyn rozbiła się, lotnictwo zamówiło trzydzieści B-49 z różnymi kadłubami. Lotnicy je polubili. Twierdzili, że pilotuje się je jak myśliwce, a nie duże bombowce. Ale w 1949 roku, wkrótce po złożeniu tak dużego zamówienia, Siły Powietrzne wycofały się z programu ich budowy, wybierając gorszy samolot, B-36. Ocalałe sześciosilnikowe latające skrzydło rozebrano na części. To właśnie z niego pochodzi nasz cylinder. Pański jest z innego bombowca.
– Z nieistniejącego samolotu.
Miller skinął głową.
– Po kapitulacji Niemiec popełniono wiele głupstw. Wybuchła zimna wojna. Ludzie wszędzie wietrzyli komunistów. Wszystko stało się ściśle tajne. A po zbudowaniu przez Rosjan bomby atomowej rząd posunął się jeszcze dalej. Podejrzewam, że kazali zbudować pański samolot w konkretnym celu, ale to zataili.
– W jakim?
– Nie wiem, ale zaryzykuję domysł.
– Śmiało, przyjacielu.
Miller zaśmiał się.
– Bombowiec Northropa to pierwowzór stealtha – zaczął. – Ówczesne radary były stosunkowo prymitywne i nie mogły wykryć samolotu o tak płaskiej sylwetce. W 1948 roku latające skrzydło poleciało nad Pacyfik, zawróciło i z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę skierowało się wprost na radary Dowództwa Obrony Wybrzeża w Half Moon Bay, na południe od San Francisco. Wykryły je one dopiero w chwili, gdy znalazło się nad nimi.
– A więc można było niepostrzeżenie wtargnąć na terytorium wroga i niepostrzeżenie je opuścić.
– Otóż to.
– Co mogło się stać z tym samolotem?
– Był wprawdzie trudno wykrywalny przez radary, ale ktoś mógł go zestrzelić. Najprawdopodobniej jednak oddano go na złom, tak jak pozostałe, albo rozbił się podczas testu lub podczas wykonywania zadania. Ciągle pracowano nad usunięciem usterek w jego konstrukcji.
– To jednak nie wyjaśnia, w jaki sposób jedna z jego części znalazła się w morzu przy wybrzeżu Meksyku.
Miller wzruszył ramionami.
– Może uda mi się coś znaleźć w archiwach – podsunął Austin.
– Powodzenia. Pamięta pan, co powiedziałem o głupstwach popełnionych po wojnie? Po zerwaniu przez Siły Powietrzne kontraktu na ostatnią partię latających skrzydeł, wojskowi wkroczyli do fabryki, pocięli wszystkie budowane tam samoloty i wywieźli je na złom. Sprzeciwiono się prośbie Instytutu Smithsoniańskiego, by przekazać ten samolot do muzeum, i kazano zniszczyć wszystkie przyrządy i farby. Cała urzędowa dokumentacja na temat latającego skrzydła “przepadła”, zapewne na osobisty rozkaz Trumana.
Austin wpatrzył się w latające skrzydło tak, jakby w aerodynamicznym kadłubie bombowca kryła się odpowiedź na dręczącą go zagadkę.
– No cóż, dziękuję za pomoc – rzekł wreszcie. – Zdaje się, że dotarłem do ściany.
– Żałuję, że nie mogłem bardziej pomóc – odparł Miller. – Ale mam propozycję. To strzał w ciemno. Niedaleko stąd mieszka wdowa po jednym z oblatywaczy. Zajrzała tu kiedyś, szukając informacji o mężu. Zginął podczas testowania latających skrzydeł. Zbierała różne pamiątki, żeby zostawić je dzieciom i wnukom. Daliśmy jej trochę zdjęć, bardzo się ucieszyła. Mąż mógł jej coś napomknąć. Pewnie nic nie wiedział o naszym zaginionym samolocie, ale przecież zawsze krążą jakieś plotki.
Austin zerknął na zegarek. Do NUMA zamierzał wrócić dopiero po lunchu.
– Dziękuję za informację – rzekł. – Spróbuję znaleźć tę panią.
W kancelarii odszukali nazwisko i adres tej kobiety. W imieniu męża przekazała ośrodkowi sporą darowiznę. Austin podziękował Millerowi i ruszył na południe, zostawiając za sobą przedmieścia Waszyngtonu. Teraz krajobraz bardziej przypominał wieś. Jego celem okazał się stojący przy bocznej drodze, piętrowy, pretensjonalny dom w stylu wiktoriańskim. Austin podszedł do frontowych drzwi i zadzwonił. Otworzył mu atletycznie zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce.
– Szukam pani Phyllis Martin – powiedział po przedstawieniu się. – Czy dobrze trafiłem?
– Tak, to dom Martinów. Niestety spóźnił się pan. Mama zmarła kilka tygodni temu.
– Bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Bynajmniej. Jestem Buzz Martin. Porządkuję dom. Mogę w czymś panu pomóc?
– Być może. Pracuję w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Zbieram informacje na temat latających skrzydeł i liczyłem, że pana mama zechce porozmawiać ze mną o pańskim ojcu.
– Czy NUMA nie zajmuje się oceanografią?
– Owszem, ale sprawa może mieć związek z naszą działalnością – odparł Austin.
Buzz Martin przyjrzał się mu badawczo.
– Chętnie z panem porozmawiam. Proszę usiąść w bujanym fotelu na ganku. Pracowałem w piwnicy, więc świeże powietrze dobrze mi zrobi. Zaraz przyniosę mrożoną kawę.
Wszedł do domu i po kilku minutach wrócił z dwiema szklankami, w których pobrzękiwał lód. Usiedli w głębokich fotelach z deszczułek. Martin podniósł wzrok na dęby ocieniające wielki trawnik.
– Wychowałem się w tym domu – powiedział. – Nie przyjeżdżałem tu zbyt często ze względu na obowiązki rodzinne i pracę w Baltimore. Pracuję w lotniczych usługach czarterowych. – Łyknął kawy. – Ale nie o mnie mamy mówić. Co chce pan wiedzieć o moim ojcu?
– Wszystko, co mogłoby rozjaśnić tajemnicę latającego skrzydła, które pilotował.
Twarz Martina rozjaśniła się.
– Aha! – zawołał, klaszcząc w dłonie. – Wiedziałem, że ten szwindel kiedyś się wyda.
– Szwindel?
– Tak – potwierdził z goryczą. – Ta parszywa sprawa z moim ojcem i rzekomą katastrofą.
Austin wyczuł, że im mniej będzie mówił, tym więcej się dowie.
– Proszę powiedzieć, co pan wie – poprosił.
Wcale nie musiał go zachęcać. Martin od lat czekał, aż znajdzie się ktoś, kto zechce wysłuchać jego opowieści.
Wstał i ze zmienioną twarzą przeszedł się po ganku. Kilka razy zaczerpnął powietrza, by zapanować nad sobą, a potem splótł ręce, usiadł na balustradzie i zaczął opowiadać.
– Ojciec zginął w 1949 roku. Według mamy, kiedy oblatywał jedno z nowych latających skrzydeł. Samolot miał wady i ciągle coś w nim poprawiano. Podczas tamtego lotu samolot podobno wpadł w korkociąg i ojciec nie zdołał zapanować nad nim. Zabił się. Miałem wtedy siedem lat.
– Na pewno strasznie pan to przeżył.
– Byłem bardzo przejęty obecnością wysokich oficerów lotnictwa i listami od prezydenta. Zresztą rzadko oglądałem ojca. Podczas wojny najczęściej przebywał poza domem. – Zamilkł. – Prawdziwym ciosem było dla mnie dopiero odkrycie, że on żyje.
– A więc pański ojciec nie zginął w katastrofie?
– Na cmentarzu w Arlington wyglądał całkiem zdrowo.
– Jak to, w trumnie?
– Nie. Obserwował swój pogrzeb z daleka.
Austin przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy, ale na jego twarzy nie dostrzegł oznak obłąkania.
– Chciałbym o tym usłyszeć – powiedział.
Martin uśmiechnął się.
Читать дальше