– Nie rozumiem.
– O tej zadziwiającej roślinie dowiedzieliśmy się od tubylców, ale żaden nie potrafił jej znaleźć. Rozszerzyliśmy więc znacznie pierwotny teren poszukiwań o nieoznaczone na mapie części dżungli. I tam właśnie napotkaliśmy Indianina, którego później znaleźliście martwego. Miał przy sobie próbki tej rośliny. Chcieliśmy mu zapłacić za pokazanie nam, skąd je wziął, ale odmówił. Ugościliśmy go więc, licząc, że zmieni zdanie.
Paul przypomniał sobie pręgi na ciele zabitego.
– A kiedy nie powiedział, zabiliście go? – spytał.
– O nie, to nieprawda. Za goszczenie go i pilnowanie okazów odpowiadał Dieter. Ale którejś nocy zalał się i tamten Indianin uciekł. Doszliśmy do wniosku, że odpłynął z okazami. A jeżeli tak, to musiał je mieć przy sobie, gdy go znaleźliście.
– Jak wyglądały?
– Nie rzucały się w oczy. Małe listki z czerwonymi żyłkami, którym zawdzięczają miejscową nazwę “krwawe liście”.
– Przejrzeliśmy zawartość torby tego Indianina – powiedział Paul. – Miał woreczek z leczniczymi ziołami, nie było tam takich liści.
– Otóż to. – Arnaud spojrzał z pogardą na Dietera. – Powiedziałeś, że Indianin uciekł z tą rośliną. Więc kto kłamie?
– Nie wiem, o czym oni mówią – odparł Dieter. – Indianin zabrał torbę z całą zawartością.
– Wątpię – powiedział cicho Arnaud. – Gdyby mieli te liście, to nie wróciliby tutaj i nie zachowywaliby się tak głupio. To ty je masz. – Odbezpieczył colta. – I jeżeli nie powiesz mi, gdzie są, to cię zabiję.
– Wtedy nigdy się nie dowiesz – odparł Dieter, zdobywając się na resztki oporu.
Ale źle wybrał moment. Arnaud nie był bowiem w nastroju do żartów.
– Moi wymalowani znajomkowie, bez skrupułów obedrą cię ze skóry jak małpę.
– Nie twierdziłem, że ci nie powiem! – przeraził się Dieter, a jego rumiana twarz zbladła. – Zależało mi tylko na tym, żeby przedtem omówić warunki.
– No to żałuj, bo okazja na ich omówienie przepadła. Mam dość tej sprawy. Mam dość ciebie. – Arnaud przystawił pistolet do jego ust. – Mam dość twojej kłamliwej gęby.
Rozległ się ogłuszający huk i dolna część twarzy Niemca zniknęła w czerwonym rozbłysku po strzale z bliskiej odległości. Monokl wypadł mu ze zdumionego oka i Dietel runął do tyłu jak drzewo ścięte piłą.
– A co do was – rzekł Arnaud, kierując dymiącą broń w Paula – nie wiem, czy mówicie prawdę. Wyczuwam, że tak. Macie jednak pecha, że akurat odwiedziliście tę świnię. Nic do was osobiście nie mam, ale nie mogę pozwolić, żeby dowiedziano się o tym, co tu zaszło. – Ze smutkiem pokręcił głową. – Przyrzekam jednak, że z pańską piękną żoną załatwię to krótko.
Paul wstrząśnięty egzekucją von Hoffmana, w lot zrozumiał, co oznacza to dla niego i Gamay. Żadnych świadków! Był chudy i flegmatyczny, co uśpiło czujność przeciwników, ale w razie potrzeby potrafił działać błyskawicznie. Naprężył ramiona, gotów złapać Arnauda za przegub i powalić na ziemię.
Wiedział, że w najlepszym razie oberwie kulą, lecz Gamay być może zdoła uciec w zamieszaniu. W najgorszym razie zginą oboje.
W chwili gdy Arnaud miał nacisnąć spust, a Paul Trout szykował się do ostatecznego kroku, Indianin w baseballówce wydał z siebie dźwięk, przypominający kaszlnięcie. Strzelba wypadła mu z rąk i z przerażeniem wpatrywał się w sterczącą mu z piersi długą strzałę. Zrobił ruch, żeby ją wyrwać, ale z rany trysła krew i zwalił się, skurczony, obok Dietera.
– Chulo! – wrzasnął inny Indianin i w tej samej chwili powaliła go wielka strzała.
– Chulo! Chulo! – podchwycili w przerażeniu jego towarzysze.
Skądś dobiegło dziwne zawodzące wycie i w krzakach pokazało się upiorne niebiesko-białe oblicze. Potem następne i niebawem zaroiło się od przypominających maski twarzy. Zaświstały strzały, powalające kolejnych Indian. Pogasły rzucone na ziemię pochodnie.
W ciemnościach i zamieszaniu Paul chwycił Gamay za rękę. Nisko pochyleni, pobiegli ku rzece chcąc jak najszybciej wsiąść do łodzi. W szaleńczym pośpiechu o mało nie przewrócili szczupłej postaci, która wyszła z cienia, zagradzając im drogę.
– Stójcie! – powiedziała stanowczo.
Była to Tessa, żona Dietera.
– Biegniemy do łodzi – odparła Gamay. – Chodź z nami.
– Nie! – Indianka wskazała na rzekę. – Patrzcie!
Na brzeg z dużych piróg wysypały się gromady Indian z niebiesko-białymi twarzami, przyświecające sobie pochodniami.
– Tędy bezpieczniej – zapewniła, pociągając Gamay za rękę.
Zaprowadziła Troutów w ciemny las. Po nogach i twarzach cięły ich krzaki i kolce. Wycie ścichło. Było tu tak gorąco i ciemno jak we wnętrzu ziemi.
– Dokąd nas prowadzisz? – spytała Gamay, zatrzymując się, żeby złapać oddech.
– Nie stawaj. Zaraz przyjdą Chulo.
I rzeczywiście, wojenne wycie znów zabrzmiało głośniej. Ruszyli dalej. Po kilku minutach żona Dietera przystanęła. Znajdowali się wśród zdeformowanych, grubych pni, wysokich na trzydzieści metrów drzew. Jednak ledwie widoczna w świetle księżyca z trudem przedzierającym się przez liściaste sklepienie, uniosła rękę. Troutowie zadarli głowy, ale zobaczyli jedynie ciemność, przetykaną gdzieniegdzie łatami srebrzystoszarego nocnego nieba.
Wówczas Tessa, niczym nauczycielka pracująca z ociemniałymi dziećmi, wcisnęła im do rąk coś, co przypominało w dotyku martwe węże. Grube nylonowe liny. Paul przypomniał sobie pasy Araauda i jego kompana oraz wzmiankę Dietera o sterowcu. Rozejrzał się. Tessa zniknęła.
– Wspinaj się po tej linie – zachęcił żonę. – Będę tuż za tobą.
Chwilę później znajdował się już kilka metrów nad ziemią. Głośny oddech Gamay świadczył, że jest tuż nad nim.
Raptem z dołu dobiegło ich dziwne śpiewne wycie i pojawiły się pochodnie Chulo. Wyrzucane przez Indian w górę, zataczały łuki i opadały jak gasnące komety. Choć Paul i Gamay spodziewali się w każdej chwili, że przeszyją ich wielkie strzały, wspinali się dalej.
Wreszcie uznali, że znaleźli się poza ich zasięgiem, spojrzeli w dół i zobaczyli dwóch wspinających się po linach Indian. Oczywiście skoro były tam dwie liny, to musiało ich być więcej.
– Jestem na wierzchołku! – zawołała znad jego głowy Gamay.
Wspinając się, poczuł jej rękę, którą wyciągnęła, by pomóc mu wdrapać się na gruby konar. Stękając z wysiłku, podciągnął się w górę i natrafił dłonią na gładką, gumowatą powierzchnię. W słabym świetle księżyca, rozproszonym przez mgłę wiszącą nad drzewami, ponad liściastym baldachimem dostrzegł wielką, niczym pajęcza sieć platformę z siatki i rur. Pomyślał z podziwem, że jest to bardzo pomysłowy pomost. Nie mógł dłużej go podziwiać, bo z dołu słyszał już głośne sapanie. Sięgnął do noża myśliwskiego, ale przypomniał sobie, że Indianie zabrali mu go wraz z coltem.
W tym momencie usłyszał wołanie Gamay, wskazującej na pękatą sylwetkę małego sterowca w górze nad nimi. Z dołu dobiegł go trzask gałęzi. Indian Chulo dzieliły od nich sekundy. Paul puścił linę, po której się wspinał, i po miękkiej siatce z pewnym trudem dotarł do liny przytrzymującej sterowiec. Chwycił ją i tak naprężył, by Gamay mogła wdrapać się do gondoli pod balonem. Po chwili dołączył do żony.
– Wiesz, jak się tym lata? – spytała.
– Nie powinniśmy mieć trudności. Wyobraź sobie, że to łódź. Po pierwsze, trzeba zwolnić cumę.
Читать дальше