Strażak skinął głową.
– Owszem. Zawiadomił doktora Harrisa. To nasz koroner.
– Tak wygląda procedura?
– Tak. My lokalizujemy i gasimy pożar. Ratujemy ludzi, przeszukujemy pogorzelisko. Potem zawiadamiamy stanowego marszałka straży. On ma biegłych, którzy określają przyczyny pożaru.
– I biegły zawiadamia koronera?
– Tak. Jeśli są ofiary. Do niego należy też powiadomienie policji.
Avery słuchała obojętnie, weszła w rolę reporterki. Jakby rzecz jej nie dotyczyła. Ot, kolejny materiał do gazety. Robiła to automatycznie, kierowana zawodowym nawykiem, i tylko dzięki temu była w stanie słuchać relacji Price’a, zadawać pytania.
– Mój ojciec już nie żył, kiedy go pan znalazł?
– Tak. On… – Strażak przerwał, jakby cofnął się przed dokończeniem zdania.
– Co on?
– Nie żył. To było oczywiste.
Zamknęła oczy, przypominając sobie przypadek śmierci w pożarze, o którym kiedyś pisała. Zdjęcia zwęglonych ciał dwojga dzieci…
– Avery, dobrze się czujesz? – Gdy usłyszała głos Matta, otworzyła oczy.
Stał w drzwiach prowadzących na taras, tuż za nim Cherry.
– Wszystko w porządku – powiedziała. I chyba rzeczywiście czuła się znacznie lepiej niż jeszcze kilka minut temu, kiedy wychodziła zaczerpnąć powietrza.
– Wszyscy cię szukają.
Kiwnęła głową i zwróciła się do strażaka:
– John, chciałabym jeszcze porozmawiać z panem. Mogę do pana zadzwonić, umówić się na spotkanie?
– Oczywiście – powiedział niepewnie. – Nie wiem tylko, co jeszcze mógłbym…
– Bardzo mi zależy – nie dała mu dokończyć.
– Proszę.
– Rozumiem… Może pani się ze mną kontaktować przez naszego dyspozytora.
Podziękowawszy Price’owi, podeszła do Matta i Cherry.
– Pani Chauvin? – zawołał jeszcze za nią.
– Może powinna pani zadzwonić do biura marszałka stanowego w Baton Rouge? Oni powiedzą pani znacznie więcej niż ja.
– Dziękuję, John. Zadzwonię.
– Co się dzieje? – zapytała Cherry.
– Nic. Wyszłam zaczerpnąć powietrza. Cherry najwyraźniej nie zadowoliła ta zdawkowa odpowiedź.
– Ożenił się z Jill Landry. – Zerknęła w stronę Price’a. – Pamiętasz Jill? Poznała go przez swoją siostrę, w Jackson.
– Miły człowiek.
– Może i tak.
Avery spojrzała uważnie na Cherry.
– Chcesz mi coś powiedzieć?
– Nic. Tyle tylko, że on… nie jest stąd.
– Znalazł tatę – rzuciła Avery ostrym tonem.
– Zadałam mu kilka pytań. Chciałam się czegoś dowiedzieć. Wystarczy?
– Nie miałam na myśli nic… – Cherry zrobiła urażoną minę. – Po prostu martwię się o ciebie, to wszystko.
– Jestem dużą dziewczynką. Nie potrzebuję opiekunek.
– Rozumiem. – Cherry poczerwieniała. – Nie będę już nic mówiła. Bardzo przepraszam.
– Ona nie miała złych intencji. – Matt uznał za wskazane stanąć w obronie siostry. – Troszczy się o ciebie. Jak my wszyscy.
Avery zaklęła cicho pod nosem.
– Wiem. Trochę mnie poniosło… Matt położył jej dłoń na ramieniu.
– Rozumiem. Po prostu postaraj się bardziej… – Przerwał.
– Tak?
– Panować nad nerwami. Jesteś taka drażliwa. Potrafię to zrozumieć – powtórzył – ale panuj nad sobą, Avery. I pamiętaj, że cię kochamy.
Łzy zakręciły się jej w oczach. Matt miał rację. Nie powinna zamykać się w sobie, odtrącać przyjaciół, zrażać do siebie tych, którzy dobrze jej życzą.
Uścisnęła dłoń Matta.
– Dziękuję – szepnęła. – Wasza przyjaźń bardzo wiele dla mnie znaczy.
Matt odwzajemnił uścisk.
– Zawsze możesz na nas… na mnie liczyć. Jestem z tobą.
Na tarasie pojawiły się trzy starsze panie, znajome matki Avery.
Matt przywitał się z nimi, po czym przeprosił i odszedł szukać siostrę, jak się domyślała Avery. Ani chybi chciał odnaleźć ją w tłumie żałobników i pocieszyć po niefortunnym incydencie.
Ona przeprosi Cherry później. Obiecała to sobie, patrząc w ślad za znikającym Mattem.
Panie złożyły jej kondolencje i Avery na chwilę została sama. Omiotła spojrzeniem zebranych w sali, zatrzymując wzrok na grupce mężczyzn, którzy stali w kącie i byli pochłonięci rozmową. Kilku z nich znała z widzenia, choć nie miała pojęcia, kto to taki. Z pewnością żaden z nich nie podszedł do niej tego wieczoru. W pewnym momencie jeden z mężczyzn wskazał kogoś głową i reszta spojrzała w tamtym kierunku.
Musieli mówić o kobiecie, której Avery nigdy wcześniej nie widziała: wysoka, szczupła blondynka w czarnej spódnicy i prostej białej bluzce, trzymająca się z boku, o zagubionym wyrazie twarzy.
Mężczyźni stojący w kącie przyglądali się wręcz natrętnie samotnej młodej kobiecie. Gdy jeden z nich zaśmiał się głośno, Avery bardzo się zirytowała.
Próbowała odgadnąć, kim jest nieznajoma. Krewną któregoś z mężczyzn? Przyjaciółką?
– Moje wyrazy współczucia, kochanie. – Do Avery podeszła jej nauczycielka z pierwszej klasy szkoły podstawowej.
Kiedy przyjęła kondolencje pani Wilson, wymieniła uściski i obiecała zadzwonić, jeśli tylko będzie czegoś potrzebować, spojrzała w kąt sali, ale mężczyźni już zniknęli. Młoda kobieta także musiała wyjść, bo Avery nigdzie nie mogła jej dojrzeć.
Przez moment miała wrażenie, że scena, której przed chwilą była świadkiem, była tylko wytworem jej wyobraźni.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, pomyślała, patrząc na trumnę, w której spoczywał ojciec. Przeszedł ją dreszcz.
Nic już nie było w stanie jej zdziwić.
Hunter wpatrywał się w ekran komputera, lecz nic nie widział. Słowa rozmazywały się, pływały przed oczami, jakby sobie z niego kpiły. Zły, niezadowolony z własnej pracy, nacisnął klawisz „backspace” i patrzył, jak litery znikają jedna po drugiej, aż została pusta, czysta strona.
Nie mógł pisać, nie mógł się skupić. W głowie brzmiało mu cały czas to, co powiedział Avery, przed oczami cały czas miał jej pełną bólu twarz. Jej pełne smutku i wyrzutu oczy.
Patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby miała przed sobą potwora.
Niech to diabli! Wstał gwałtownie od biurka. Sara piszczała, drapała w drzwi: chciała wyjść. Cały wieczór była wyjątkowo niespokojna, rozdrażniona, w nie lepszym humorze niż on sam.
Nie zwracając uwagi na jej skomlenia, przeszedł do biura od frontu. Mroczne, prawie puste wnętrze, smętnie migająca dioda automatycznej sekretarki… Pamiętał jeszcze z dawnych lat wypełniający sklep intensywny, uderzający do głowy zapach kwiatów, feerię barw. Teraz nie było tu ani barw, ani zapachów. Bezosobowa kancelaria, równie bezosobowa i bezduszna jak litera prawa.
Podszedł do okna, wyjrzał na ulicę. Widział stąd dach domu pogrzebowego Gallaghera. Akurat odbywa się ceremonia pożegnania Phillipa, pomyślał. Są tam jego matka, ojciec, Cherry i Matt. Zjawili się pewnie tak zwani wszyscy. Całe miasteczko.
Bo też takie to było miasteczko.
Uznał, że nie powinien drażnić Avery swoją obecnością. Sam natomiast nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z rodziną. Pewnie by nie zdzierżył i znowu powiedziałby im coś bardzo przykrego.
Chciał oszczędzić Avery podobnych scen.
Przycisnął powieki palcami.
Phillip. Co za historia. Niech to cholera.
Był bliski płaczu. I było mu smutno, że nie może się pożegnać ze starym doktorem. Zawsze go podziwiał, szanował. Zaprzyjaźnił się z nim. Bardzo mu go brakowało.
Читать дальше