– Saro, nie musisz…
– M u s z ę – zaprzeczyła. Mówiła cicho, z napięciem. – Bo takie rzeczy można powiedzieć tylko raz. I robisz to albo dobrze, albo źle, ale to koniec, czegoś takiego nie sposób powtórzyć. – Spojrzała na niego błagalnie. – Rozumiesz?
– Tak, chyba tak.
– Kocham cię, Johnny – powiedziała. – Nigdy nie przestałam cię kochać. Próbowałam przekonać samą siebie, że rozdzieliły nas wyroki Boże. Nie wiem. Czy nieświeży hot-dog to wyrok Boży? Albo dwaj chłopcy, ścigający się na bocznej drodze w środku nocy? Chcę tylko… – Jej głos stał się dźwięczny, melodyjny; uderzał w październikowe, popołudniowe powietrze jak młoteczek grawera w cienkie złoto -…chcę tylko odzyskać to, co nam zabrano. Przerwała.
– Chcę tego z całego serca, Johnny. A ty?
– Ja też. – Rozpostarł ramiona i poczuł się niepewnie, kiedy Sara odstąpiła o krok i potrząsnęła głową.
– Nie przy Dennym – powiedziała. – Pewnie to niemądre, ale za bardzo przypominałoby mi manifestację niewierności. Chcę wszystkiego, Johnny.
Znów się zarumieniła i ten piękny rumieniec zaczął go podniecać.
– Chcę, żebyś mnie przytulił, całował i kochał. – Głos się jej załamał, niemal ucichł. – Myślę, że to źle, ale nic nie poradzę. To źle, ale jednocześnie dobrze. U c z c i w i e.
Johnny jednym palcem starł łzę, która powoli płynęła po jej policzku.
– I tylko ten jeden raz, prawda? Sara skinęła głową.
– Jeden raz musi nam wystarczyć za wszystko. Wszystko, co mogłoby się zdarzyć, gdyby sprawy przybrały pomyślny obrót.
Skierowała na niego wzrok. Jej oczy były bardziej zielone, błyszczące od łez.
– Czy możemy sprawić, by jeden raz wystarczył za wszystko, Johnny?
– Nie – odpowiedział z uśmiechem. – Ale warto spróbować.
Sara spojrzała z miłością na Denny'ego, który bez większych sukcesów próbował wdrapać się na pieniek do rąbania drewna.
– Zaśnie – powiedziała.
Siedzieli na ganku i obserwowali Denny'ego, bawiącego się na podwórzu. Nie spieszyli się, nie brakło im cierpliwości, lecz obydwoje czuli rosnące wzajemne przyciąganie. Sara rozpięła płaszcz i siedziała na bujanej ławeczce w szarobłękitnej wełnianej sukience. Nogi skrzyżowała w kostkach, włosy niedbale odrzuciła na plecy – bawił się nimi wiatr. Cały czas była zarumieniona. Po niebie, z zachodu na wschód, przemykały białe obłoki.
Rozmawiali o błahych sprawach. Po raz pierwszy od chwili, kiedy się przebudził, Johnny nie czuł, że czas jest jego wrogiem. Gawędzili swobodnie o ludziach, którzy się pożenili, o dziewczynie z Cleaves Mills, która zdobyła stypendium Merita, o niezależnym gubernatorze Maine. Sara powiedziała, że wygląda jak Lurch ze starego serialu o rodzinie Adamsów, a myśli jak Herbert Hoover, i oboje się z tego zaśmiali.
– Spójrz na niego. – Wskazała Denny'ego ruchem głowy. Malec siedział na trawie obok zarośniętej bluszczem pergoli Very Smith. Kciuk wsadził do buzi i patrzył na nich sennie. Sara wyjęła dziecinny fotelik z tylnego siedzenia pinto.
– Dobrze mu będzie na ganku? Jest tak ciepło. Chciałabym, żeby przespał się na świeżym powietrzu.
– Na ganku będzie mu wspaniale – odparł Johnny. Postawiła krzesełko w cieniu, wsadziła w nie dziecko i przykryła je aż pod brodę dwoma kocami.
– Śpij, mały – powiedziała.
Chłopiec uśmiechnął się do niej i posłusznie zamknął oczy.
– I to wszystko? – zapytał Johnny.
– I to wszystko – potwierdziła. Podeszła do niego i objęła go za szyję. Całkiem wyraźnie usłyszał szelest ocierającej się o sukienkę bielizny. – Chcę, żebyś mnie pocałował – rzekła spokojnie. – Czekałam pięć lat, żebyś znowu mnie pocałował.
Johnny położył ręce na jej biodrach i pocałował ją lekko. Ich usta rozdzieliły się.
– Och, Johnny – szeptała Sara z wargami przy jego szyi. – Kocham cię.
– Ja też cię kocham.
– Gdzie idziemy? – zapytała, robiąc krok do tyłu. Jej oczy były teraz ciemne i czyste jak szmaragdy. – Gdzie?
Rozpostarł na sianie spłowiałą brezentową płachtę, starą, lecz czystą. Pachniało mocno, słodko. Gdzieś, wysoko nad ich głowami, poderwały się z hałasem jaskółki, a później się uciszyły. Przez małe, zakurzone okienko widać było dom i ganek. Sara przetarła je w jednym miejscu i spojrzała na Denny'ego.
– Odpowiada ci? – zapytał Johnny.
– Tak. Lepiej tu niż w domu. To byłoby jak… – Wzruszyła ramionami.
– Jakby włączyć w to tatę?
– Tak. A to dotyczy tylko nas.
– Nasza sprawa.
– Nasza sprawa – zgodziła się Sara. Ugięła nogi w kolanach. Zsunęła pantofle, najpierw jeden, później drugi, a potem położyła się na brzuchu.
– Rozepnij mi sukienkę.
Johnny uklęknął i rozpiął sukienkę. Dźwięk zamka rozległ się głośno w otaczającej ich ciszy. Plecy Sary miały kolor kawy z mlekiem, tak bardzo odbijający od bieli jej bielizny. Pocałował ją między łopatkami. Zadrżała.
– Saro – szepnął.
– Co?
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Co?
– Chirurg pomylił się przy jednej z tych operacji i wykastrował mnie.
Uderzyła go w ramię.
– Nic się nie zmieniłeś, Johnny. I miałeś przyjaciela, który skręcił kark na kolejce górskiej w Topsham.
– Jasne – zgodził się Johnny.
Dotknęła go delikatnie, poruszając ręką w górę i w dół.
– Nie sprawia wrażenia, jakby zrobili ci definitywną krzywdę – powiedziała, patrząc mu w twarz błyszczącymi oczami. – Wręcz przeciwnie. Trzeba przyjrzeć się temu dokładniej. Prawda?
Siano pachniało słodko. Czas zawrócił biegu. Czuł szorską powierzchnię brezentu i gładkie ciało Sary, nagie i tak bardzo rzeczywiste. Zanurzył się w nią jak w stary sen, którego nigdy do końca nie zapomniał.
– Och, Johnny, kochanie… – Jej głos wibrował w podnieceniu. Coraz szybciej poruszała biodrami. Na twarzy i piersi czuł dotyk jej włosów jak płomień. Zanurzył w nie twarz głęboko, gubiąc się w ich złotej gęstwinie.
Czas wirował wśród słodkiego zapachu siana. Szorstka płachta. Stara stodoła, trzeszcząca cicho na październikowym wietrze jak okręt. Łagodne białe światło wpada przez okienka w dachu, kurz wiruje w setkach jasnych promyków. Kurz wiruje i tańczy.
Sara krzyknęła. W którymś momencie krzyknęła jego imię i powtarzała je niczym litanię. Paznokciami jak ostrogami orała mu plecy. Jeździec i wierzchowiec. Stare wino wreszcie przelane, wspaniały rocznik.
Potem siedzieli przy oknie, wyglądając na podwórko. Sara włożyła sukienkę na gołe ciało i opuściła go na chwilę. Został sam; wystarczało mu, że zobaczył, jak pomniejszona, pojawia się na podwórku. Pochyliła się nad dzieckiem, poprawiła koce i wróciła. Wiatr rozwiewał jej włosy, igrał z rąbkiem sukienki.
– Będzie spał jeszcze pół godziny.
– Naprawdę? – uśmiechnął się Johnny. – To może i ja się zdrzemnę? Palcami stóp przesunęła po jego nagim brzuchu.
– Ani mi się waż – powiedziała.
Więc zrobili to jeszcze raz i tym razem ona była na górze, w pozie niemal modlitewnej, z pochyloną głową; włosy zsunęły się jej na twarz i ukryły ją. Zrobili to powoli. A później wszystko się skończyło.
– Saro…
– Nie, Johnny. Lepiej nic nie mów. Nasz czas się skończył.
– Miałem zamiar powiedzieć, że jesteś piękna.
– Piękna?
Читать дальше