– I to działa – ciągnął dalej Dees. – Jeśli zdarzy ci się kiedyś utknąć, musisz tylko zadzwonić do nas na nasz koszt, przekażemy sprawę ludziom od propagandy i coś wspólnie wymyślimy. Zachowamy prawa do publikacji twoich tekstów w naszej corocznej antologii: " Inside View o tym, co będzie". Masz prawo podpisać dowolny kontrakt na książkę. Zachowujemy też prawo odrzucenia umowy z innym magazynem, ale powiem ci, że korzystamy z niego bardzo rzadko. I doskonale płacimy. Nic z tego, co załatwisz sobie sam, nie ma wpływu na nasze wynagrodzenie. – Dees zachichotał.
– A ile będziecie mi płacić? – zapytał cicho Johnny. Ściskał kurczowo oparcia swego wyplatanego fotela. Żyła na jego prawej skroni pulsowała rytmicznie.
– Trzydzieści tysięcy dolarów przez dwa lata. A jeśli okażesz się popularny, będziemy negocjować. Wszyscy nasi ludzie mają jakąś specjalność. Rozumiem, że nieźle idzie ci z przedmiotami. – Na pół przymknięte oczy Deesa nabrały marzącego wyrazu. – Już widzę nagłówki. Może dwa razy w miesiącu – nie chcemy za szybko spalić dobrego pomysłu. „Johnny Smith prosi czytelników Inside View o przysyłanie przedmiotów do zbadania." Coś w tym stylu. Oczywiście wyjaśnimy, że ludzie mają przysyłać tanie przedmioty, ponieważ nic nie zostanie im zwrócone. I tu się zdziwisz. Niektórzy są doprawdy szaleni, niech ich Pan Bóg kocha. Zdziwisz się, co będziesz od nich otrzymywać. Diamenty, złote monety, obrączki… a my możemy zawrzeć w umowie klauzulę, że wszystkie przysłane pocztą przedmioty stają się twoją własnością.
Teraz Johnny miał już przed oczami migające czerwone plamki.
– Ludzie będą przysyłać przedmioty, a ja będę miał prawo je zatrzymać? O tym mówisz?
– Jasne. Nie widzę tu żadnego problemu. To tylko sprawa jasnego określenia zasad. Przyprawa dania głównego. – Dees zachichotał.
– Przypuśćmy – powiedział Johnny, starając się mówić bardzo wyraźnie i spokojnie – przypuśćmy, że nie przyjdzie mi do głowy żadne sedno, by użyć twoich słów – i po prostu zadzwonię i powiem, że prezydent Ford padnie ofiarą zamachu trzydziestego pierwszego września 1976 roku? Nie dlatego, żebym to wiedział, ale dlatego, że nic innego nie umiem wymyślić?
– No, wrzesień ma tylko trzydzieści dni, wiesz? Lecz, ogólnie, trafiłeś w sedno. Będziesz wspaniały Johnny, całkiem naturalny. Myślisz globalnie. To doskonale. Będziesz zdumiony, jak wielu z nich koncentruje się tylko na własnym poletku. Jeden z naszych – Tim Clark z Idaho – napisał dwa tygodnie temu, że ma przeczucie, iż w przyszłym roku Earl Butz będzie musiał zrezygnować. No, przepraszam, ale kogo to, kurwa, obchodzi? Kim dla amerykańskiej żony jest Earl Butz? Ale ty właściwie myślisz, Johnny. Urodziłeś się do takiej pracy.
– Właściwie myślę – mruknął Johnny. Dees przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
– Dobrze się czujesz? Jesteś trochę blady. Johnny myślał o kobiecie, która przysłała mu szalik. Ona pewnie też czytywała Inside View.
– Zobaczmy, czy uda mi się to wszystko podsumować. Zapłacicie mi trzydzieści tysięcy dolarów rocznie za moje nazwisko…
– Nie zapominaj o zdjęciu.
– …i moje zdjęcie, za kilka tekstów pisanych przez waszych dziennikarzy. I za teksty, w których będę mówił ludziom, co chcą wiedzieć, o przedmiotach, które mi wyślą. Dodatkową atrakcją jest to, że będzie mi wolno zatrzymać te przedmioty…
– Jeśli uda się to załatwić prawnikom…
– …na własność. Czy to wszystko?
– To tylko początek! Johnny, będziesz zdumiony tym, jak takie rzeczy procentują! Przez sześć miesięcy wyrobisz sobie nazwisko, a potem nie ma już żadnych granic. Audycja Carsona. Spotkania z publicznością. Wykłady. Chcesz książki? Proszę bardzo, tylko przejdź się po wydawnictwach, wydawnictwa obsypują forsą rozmaitych parapsychologów. Kathy Nolan zaczęła kontraktem takim jak ten, który ci proponuję, a teraz zarabia ponad dwieście tysięcy dolców. W dodatku założyła kościół i Urząd Skarbowy nie może ruszyć ani grosza z jej forsy. Nasza Kathy umie sobie radzić. – Dees pochylił się, uśmiechnięty. – Mówię ci, Johnny, nie ma żadnych granic.
– Jasne.
– No? No, co o tym myślisz?
Johnny obrócił się w stronę Deesa. Jedną ręką złapał za rękaw jego nowiutkiej koszuli, drugą za kołnierz jego nowiutkiej koszuli.
– Hej! Co ty, do diabła, robisz!
Ścisnął koszulę w obu dłoniach i przyciągnął dziennikarza do siebie. Pięć miesięcy codziennych ćwiczeń zdumiewająco rozwinęło mu mięśnie ramion.
– Pytałeś, co o tym myślę? – W głowie łomotał mu rodzący się ból. – To ci powiem. Wysysasz z ludzi krew jak upiór. Okradasz ludzi z marzeń, jesteś hieną cmentarną. Ktoś powinien wepchnąć cię w maszynkę do mielenia mięsa. Żałuję, że twoja matka nie umarła na raka w dzień po poczęciu. Jeśli istnieje piekło, mam nadzieję, że będziesz się w nim smażył.
– Nie wolno ci tak do mnie mówić! – Głos Deesa stał się kobiecy, piskliwy. – Masz porąbane w głowie! Dobra, zapomnijmy o tym. Zapomnij o wszystkim, ty głupi, fałszywy sukinsynu. Miałeś szansę. Tylko nie próbuj błagać nas na kolanach…
– A w dodatku mówisz tak, jakbyś przyciskał do ust serwetki.
Johnny wstał i jednocześnie poderwał na nogi Deesa, któremu poły koszuli wyszły z nowych dżinsów; pod koszulą miał siatkową podkoszulkę. Johnny zaczął nim potrząsać i Dees zapomniał o tym, że powinien się gniewać. Wrzeszczał coś bełkotliwie.
Johnny wyciągnął go na schodki i nogą trafił precyzyjnie w siedzenie nowiutkich levisów. Dziennikarz z krzykiem zleciał z dwóch schodków, potknął się i wyłożył na gołej ziemi podwórka. Kiedy wstał i obrócił się w stronę ganku, jego ubranko ubogiego kuzynka pokryte było kurzem. Według Johnny'ego dodało mu to autentyzmu, ale wątpił, by facet to docenił.
– Powinienem napuścić na ciebie gliniarzy – powiedział Dees ze złością. – I może jeszcze to zrobię.
– Napuszczaj, jeśli to cię podnieca. Ale tu prawo nie kocha ludzi, którzy wtykają nosy, gdzie ich nie proszono.
Twarz dziennikarza skrzywiła się w grymasie strachu, gniewu i szoku.
– Niech ci Bóg dopomoże, jeśli kiedykolwiek będziesz nas potrzebował!
Ból głowy był coraz silniejszy, ale Johnny nadal mówił spokojnie.
– Tu masz rację. Nie sposób się z tobą nie zgodzić.
– Jeszcze pożałujesz! Trzy miliony czytelników. To działa w obie strony, wiesz? Kiedy już z tobą skończymy, nikt ci nie uwierzy, nawet gdybyś przewidział, że w kwietniu będzie wiosna. Nie uwierzą ci w proroctwo, że liga baseballu zacznie się w październiku! Nie uwierzą ci, jeśli… jeśli… – Wściekły Dees zapluł się i przerwał.
– Wynoś się stąd, ty mały skurwysynu! – zawołał Johnny.
– Pożegnaj się z książką! – wrzasnął Dees, najwyraźniej wykrzykując najgorszą groźbę, jaka przyszła mu do głowy. Z napiętą, skrzywioną twarzą, w zakurzonej koszuli wyglądał jak dzieciak w napadzie najgorszego humoru. Jego brooklyński akcent stał się tak wyraźny, że mówił teraz prawie żargonem. -Wyśmieją cię w każdym wydawnictwie w Nowym Jorku! Kiedy z tobą skończę, nikt nie kupi tej książki, nawet na dworcu! Są sposoby na załatwienie takich cwaniaków jak ty i my znamy je wszystkie, wsioku! Znamy…
– Chyba pójdę po sztucer i ustrzelę sobie intruza na mojej ziemi! – ucieszył się Johnny.
Dees wycofał się do swego wynajętego samochodu, nie przestając bluzgać wyzwiskami i przekleństwami. Johnny stał na ganku i przyglądał mu się, czując w głowie bolesne pulsowanie. Dziennikarz wsiadł do forda, przekręcił do oporu kluczyk w stacyjce i nie puszczał go nawet, kiedy silnik zaskoczył. Nacisnął gaz, spod kół strzeliła ziemia. Przytrzymał wóz w poślizgu wystarczająco długo, by uderzyć w stojący przy szopie pieniek do rąbania drewna, który przeleciał parę metrów w powietrzu. Mimo migreny Johnny nie zdołał powstrzymać uśmiechu. O wiele łatwiej będzie mu ustawić pieniek niż Deesowi wyjaśnić w biurze Hertza, skąd wzięło się wielkie wgniecenie na przednim błotniku ich wozu.
Читать дальше