W Waszyngtonie z wolna przypierano do muru Nixona, oplątanego zwojami taśmy magnetofonowej. W Georgii właściciel farmy orzeszków ziemnych, urzędujący gubernator i były żołnierz marynarki nazwiskiem James Earl Carter rozpoczął w gronie zaufanych przyjaciół rozmowy na temat kandydowania do posady, z której wkrótce wyleją pana Nixona.
W sali 619 Centrum Medycznego Wschodniego Maine John-ny Smith nadal spał. I zaczął powoli przybierać pozycję płodu.
Doktor Strawns, który w dzień po wypadku rozmawiał z Herbem, Verą i Sara w sali konferencyjnej, zmarł od poparzeń w ostatnich dniach 1973 roku. Jego dom zapalił się w drugi dzień świąt. Straż pożarna w Bagnor stwierdziła, że przyczyną pożaru były wadliwe światełka na choinkę. Przypadkiem John-ny'ego zainteresowali się dwaj nowi lekarze: Weizak i Brown.
Cztery dni przed rezygnacją Nixona Herb Smith wpadł w dół pod fundamenty domu, który budował w Gray, wylądował na taczkach i złamał nogę. Złamanie zrastało się powoli i nigdy nie znikło bez śladu. Herb kulał, a w deszczowe dni chodził o lasce. Vera modliła się za niego i nalegała, by co noc przed pójściem do łóżka owijał nogę w ręczniczek pobłogosławiony osobiście przez Wielebnego Freddy'ego Coltsmore'a z Bessemer w stanie Alabama. Cena Błogosławionego Ręczniczka Coltsmore'a (jak go nazywał Herb) wynosiła trzydzieści pięć dolarów. Być może coś mu to pomogło, ale jeśli tak, to wcale tego nie zauważył.
W połowie listopada, niedługo po tym, jak Gerald Ford objął urząd prezydenta, Vera znów nabrała pewności, że koniec świata jest blisko. Herb zorientował się, co zamierza, niemal w ostatniej chwili; Vera zdecydowała się oddać całą gotówkę i tę odrobinę oszczędności, które zdołali odłożyć od wypadku Johnny'ego, Amerykańskiemu Stowarzyszeniu Dnia Ostatniego. Próbowała sprzedać dom i umówiła się z Goodwillem, że za dwa dni przyślą ciężarówkę po meble. Herb dowiedział się o wszystkim od pośrednika handlu nieruchomościami, który zadzwonił i zapytał, czy po południu mógłby przyjść z kupcem chcącym obejrzeć dom.
Po raz pierwszy w rozmowie z Verą rzeczywiście stracił panowanie nad sobą.
– Jezu Chryste, o czym ty wtedy myślałaś? – wrzasnął, kiedy już wyciągnął z niej resztę tej nieprawdopodobnej historii. Właśnie skończył rozmowę z Goodwillem; odwołał zamówienie na ciężarówkę i kazał im o wszystkim zapomnieć. Siedzieli w dużym pokoju. Za oknem padał drobny, monotonny deszczyk.
– Nie używaj imienia Pana Boga naszego nadaremnie, Herbercie. Nie…
– Zamknij się! Zamknij się! Zmęczyło mnie słuchanie tego cholernego g ó w n a!
Vera aż westchnęła ze zdumienia.
Herb podszedł do niej kulejąc; jego krokom towarzyszył stuk laski o podłogę. Siedząca na krześle Vera drgnęła, a później podniosła głowę i spojrzała na niego ze słodką miną męczennicy, która sprawiła, że – niech mu Bóg wybaczy – miał ochotę walnąć ją w łeb tą cholerną laską.
– Nie jest jeszcze z tobą tak źle, żebyś nie wiedziała, co robisz – powiedział. – Nie możesz się tym tłumaczyć. Vero, zrobiłaś mi świństwo. Nic mi nie powiedziałaś i…
– To nieprawda! Kłamiesz! Nie zrobiłam ci…
– Zrobiłaś!- krzyknął Herb. – A teraz posłuchaj, Vero. Ja stawiam warunki. Możesz się modlić, ile tylko chcesz. Modlitwa jest darmo. Możesz pisać, ile tylko chcesz, znaczek ciągle kosztuje tylko trzynaście centów. Jeśli chcesz kąpać się w gównie, w tych tanich łgarstwach, które sprzedają ci w imię twojego ukochanego Jezusa, jeśli chcesz żyć wymysłami i złudzeniami, to proszę bardzo. Ale mnie w to nie mieszaj. Pamiętaj, mnie masz w to nie mieszać! R o z u m i e s z!
– Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…
– R o z u m i e s z!
– M y ś l i s z, ż e o s z a l a ł a m! – krzyknęła Vera i jej twarz skurczyła się straszliwie. Wybuchła obrzydliwym szlochem całkowitej porażki i rozczarowania.
– Nie. – Głos Herba był spokojny. – Jeszcze nie. Ale może to najwyższy czas, żeby spokojnie porozmawiać, i muszę ci powiedzieć, Vero, że pewnie oszalejesz, jeśli się z tego nie wydo-będziesz i nie zaakceptujesz rzeczywistości.
– Jeszcze zobaczysz – wyszeptała przez łzy. – Jeszcze zobaczysz. Bóg zna prawdę, lecz czeka.
– Żeby tylko zrozumiał, że nie doczeka się moich mebli -stwierdził ponuro Herb. – To musi być jasne.
– Nadchodzi Godzina Sądu! – oznajmiła Vera. – Zbliża się Apokalipsa.
– Doprawdy? Za to i jeszcze piętnaście centów możesz sobie kupić kawę.
Za oknem niezmiennie padał deszcz. Tego roku Herb skończył pięćdziesiąt dwa lata, Vera pięćdziesiąt jeden, a Sara Hazlett dwadzieścia siedem.
Johnny pogrążony był w śpiączce od czterech lat.
Dziecko przyszło na świat w noc Halloween. Sara rodziła dziewięć godzin. Od czasu do czasu, kiedy tego potrzebowała, lekarze podawali jej tlen, a w którymś momencie, szarpana bólami, uświadomiła sobie, że leży w tym samym szpitalu co Johnny i zaczęła raz za razem wykrzykiwać jego imię. Później prawie o tym zapomniała i – oczywiście – nie pisnęła Waltowi ani słówka. Miała wrażenie, że to mógł być sen.
Urodziła chłopczyka. Nazwali go Dennis Edward Hazlett. Obydwoje wyszli ze szpitala trzy dni później i zaraz po Dniu Dziękczynienia Sara wróciła do szkoły. Walter znalazł niezłą pracę w biurze adwokackim w Bagnor i – gdyby wszystko poszło dobrze – Sara miała rzucić szkołę od lipca 1975 roku. Wcale nie była pewna, czy tego chce. Polubiła swą pracę.
Pierwszego dnia 1975 roku dwaj mali chłopcy, Charlie Norton i Norm Lawson, obaj z Otłsfield w stanie Maine, rozpoczęli bitwę na śnieżki na podwórku Nortonów. Charlie miał osiem lat, a Norm dziewięć. Dzień był chmurny, wilgotny.
Czując, że zaraz trzeba będzie przerwać walkę – zbliżała się pora obiadu – Norm zaatakował Charliego, obrzucając go deszczem śniegowych kulek. Uchylając się ze śmiechem, Charlie najpierw cofnął się trochę, a potem obrócił się i zwiał. Przeskoczył niskie kamienne ogrodzenie dzielące podwórko Nortonów od lasu i pobiegł ścieżką schodzącą do potoku Strimmera. Kiedy uciekał, Norm trafił go celnie w naciągnięty na głowę kaptur.
A później Charlie znikł.
Norm także przeskoczył ogrodzenie i zatrzymał się na chwilę, patrząc na pokryty śniegiem las, słuchając, jak krople wody z roztopionego śniegu spadają z brzóz, sosen i świerków.
– Wracaj, tchórzu! – krzyknął i wydał z siebie kilka cienkich, bulgoczących dźwięków.
Charlie nie połknął przynęty. Nie pozostał po nim nawet ślad, lecz ścieżka w tym miejscu spadała stromo w stronę strumienia. Norm znów zabulgotał jak indor, a później przestąpił z nogi na nogę, niezdecydowany. To był las Charlie'ego; on sam nie znał go zbyt dobrze. To był teren Charlie'ego. Norm uwielbiał bitwę na śnieżki, kiedy wygrywał, ale wcale nie miał ochoty pójść ścieżką, wpaść w zastawioną pułapkę i zarobić parę razy dobrymi, twardymi pigułami.
Mimo wszystko zrobił kilka kroków przed siebie, kiedy z dołu dobiegł go rozpaczliwy krzyk.
Norm Lawson zrobił się zimny jak śnieg, w którym ugrzęzły jego zielone kalosze. Dwie kulki, które trzymał w rękach, wypadły i potoczyły się po ziemi. Krzyk rozległ się jeszcze raz, tak cienki, że niemal niesłyszalny.
Rany Julek! Biegł i wpadł do potoku, pomyślał Norm i to wyrwało go ze spowodowanego strachem paraliżu. Pobiegł ścieżką, potykał się, ślizgał, raz upadł wprost na tyłek. Serce biło mu jak oszalałe. Ale miał czas, by wyobrazić sobie, jak wyciąga Charlie'ego z wody, nim ten zanurza się w nią po raz trzeci i tonie, i jak w gazecie robią z niego bohatera.
Читать дальше