Sięgnął po słuchawkę, ale zawahał się.
Telefon w środku nocy oznacza zwykle jedną z trzech rzeczy: albo stary przyjaciel popadł w depresję i uznał, że będziesz szczęśliwy, mogąc z nim pogadać nawet o drugiej w nocy, albo ktoś wykręcił zły numer, albo zdarzyło się nieszczęście.
Z nadzieją, że to druga z możliwości, Herb podniósł słuchawkę.
– Halo?
Rześki męski głos zapytał:
– Czy to mieszkanie pana Herberta Smitha?
– Tak.
– Czy mogę spytać, z kim mówię?
– Tu Herbert Smith. Co…?
– Czy może pan chwilę zaczekać?
– Tak. Kto…?
Za późno. Usłyszał ciche stuknięcie, jakby jego rozmówca zrzucił but z nogi. Miał c z e k a ć. Ze wszystkiego, czego w telefonach nie lubił – zła jakość połączeń, gówniarze dzwoniący z pytaniem o kabel i każący ci powiesić się na nim, pracownicy central z głosami jak komputery i grzeczni akwizytorzy próbujący sprzedać subskrypcje magazynów – najbardziej nie znosił, kiedy kazano mu c z e k a ć. Była to jedna z tych podstępnych rzeczy, które w ciągu ostatnich dziesięciu lat wdarły się w życie prawie nie zauważone. Dawno, dawno temu gość po drugiej stronie powiedziałby po prostu: „Zaraz ktoś podejdzie, dobra?" i odłożyłby słuchawkę na bok. W dawnych dobrych czasach mogłeś przynajmniej słuchać dalekich rozmów, słyszałeś szczekanie psa, grające radio, płaczące dziecko. Kiedy ci kazano c z e k a ć, oznaczało to coś zupełnie innego. Linia była absolutnie, całkowicie cicha. Znajdowałeś się nigdzie. Dlaczego nie mówią po prostu:,,Proszę zaczekać, aż pana żywcem pogrzebią na jakiś czas".
Zorientował się, że jest trochę przestraszony.
– Herbert?
Obrócił się, trzymając słuchawkę przy uchu. Na szczycie schodów stała Vera w swym spłowiałym, brązowym płaszczu kąpielowym. Włosy miała nakręcone na lokówki, a czoło i policzki wysmarowane jakimś stwardniałym na beton kremem.
– Kto dzwoni?
– Nie wiem. Kazali czekać.
– Czekać? Piętnaście po drugiej?
– Tak.
– To nie Johnny, prawda? Nic się nie stało Johnny'emu?
– Nie wiem – powiedział, zmuszając się, by nie podnieść głosu. Ktoś dzwoni o drugiej w nocy i każe ci czekać, a ty robisz przegląd krewnych i inwentaryzujesz ich stan. Przygotowujesz listę starych ciotek, dodajesz do siebie dolegliwości dziadków, jeśli ich jeszcze masz. Zastanawiasz się, czy tykacz któregoś z przyjaciół nie przestał właśnie tykać. I próbujesz nie myśleć, że masz syna, którego bardzo kochasz, i że takie telefony prawie zawsze zdarzają się o drugiej nad ranem, albo jak nagle ze zdenerwowania zesztywniały ci mięśnie łydek…
Vera zamknęła oczy i złożyła ręce na płaskim biuście. Herb próbował opanować się, żeby nie powiedzieć: „Vera, Biblia bardzo wyraźnie sugeruje, że powinnaś pójść i zrobić to w tej swojej kapliczce". Zarobiłby tylko na Słodki Uśmiech Very Smith Przeznaczony Wyłącznie dla Niewierzących i Potępionych Mężów. O drugiej w nocy, przykuty do telefonu, przez który kazano mu c z e k a ć, Herb Smith nie sądził, by zdołał znieść ten szczególny uśmiech.
W telefonie coś stuknęło i inny męski głos, tym razem starszy, powiedział:
– Dzień dobry, panie Smith.
– Halo? Kto mówi?
– Bardzo przepraszam, że musiał pan czekać. Mówi sierżant Meggs z policji stanowej, oddział w Oronto.
– Czy chodzi o mojego syna? Coś się stało mojemu synowi? Nawet nie zorientował się, że usiadł na krzesełku przy biure-czku stojącym w norce telefonicznej. Poczuł się bardzo źle.
– Czy ma pan syna imieniem John Smith, brak inicjału drugiego imienia?
– Co z nim? Czy czuje się dobrze?
Kroki na schodach. Obok niego pojawiła się Vera. Przez moment sprawiała wrażenie bardzo spokojnej, a później, nagle, rzuciła się na telefon jak tygrysica.
– Co się stało? Co się stało mojemu synkowi? Herb szarpnął słuchawką, obłamując jej paznokieć. Patrząc stanowczo, powiedział:
– Vera, ja się tym zajmę.
Spojrzała na niego, a jej wyblakłe, niebieskie oczy ponad przyciśniętymi do ust dłońmi były ogromne.
– Panie Smith, jest pan tam?
Z ust Herba wydarły się słowa jakby pokryte nowokainą.
– Tak, mam syna imieniem John Smith, brak inicjału drugiego imienia. Mieszka w Cleaves Mills. Jest nauczycielem w tamtejszym liceum.
– Pana syn uległ wypadkowi samochodowemu. Jego stan jest bardzo ciężki. Przykro mi, że musiałem przekazać panu złą wieść. – Głos Meggsa był łagodny, grzeczny.
– O mój Boże! – Herb czuł, jak myśli mu się plączą. Pewnego razu, kiedy był w wojsku, wielki, budzący grozę chłopak ze wschodu, nazwiskiem Childress, pobił go ciężko przed jednym z barów w Atlancie. Teraz czuł się tak jak wtedy, zgnojony, pokonany, niezdolny do logicznego myślenia. – O mój Boże! – powtórzył.
– Nie żyje? – dopytywała się Vera. – Czy on nie żyje? Czy Johnny n i e ż y j e?
Herb przykrył słuchawkę.
– Nie – powiedział. – Żyje.
– Żyje! Żyje! – krzyknęła Vera i z wyraźnie słyszalnym odgłosem padła na kolana. – O, Boże! Z całego serca dziękujemy Ci i błagamy, byś okazał Swą litość i otoczył Swą opieką naszego syna, okrył go Twą kochającą ręką w imię Twego Syna jedynego Jezusa i…
– V e r a, z a m k n i j s i ę!
Przez chwilę milczeli wszyscy troje, jakby zastanawiali się nad niesprawiedliwością tego świata: Herb ze swym wielkim cielskiem wciśniętym w norkę telefoniczną, z kolanami ledwie mieszczącymi się pod blatem biureczka i twarzą w bukiecie plastykowych kwiatków, Vera na kolanach przyssanych do kratki ogrzewania w korytarzu i niewidoczny sierżant Meggs, stanowiący dziwaczne audytorium tej tragifarsy.
– Panie Smith…
– Tak. Chciałem… chciałem przeprosić za ten hałas.
– To całkiem zrozumiałe – przyznał policjant.
– Mój syn… Johnny… czy prowadził swojego volkswagena?
– Pułapki, pułapki… te garbusy to śmiertelne pułapki… – bełkotała Vera. Po jej twarzy płynęły łzy, ślizgając się po stwardniałej maseczce jak deszcz po szybie.
– Jechał taksówką – wyjaśnił Meggs. – Opiszę panu sytuację tak, jak ją teraz rozumiemy. W wypadku brały udział trzy samochody, dwa z nich prowadzone przez dzieciaki z Cleaves Mills. Ścigały się. Zjeżdżały ze wzgórza, znanego tutaj jako Wzgórze Carsona, drogą numer sześć, kierując się na wschód. Pana syn siedział w taksówce jadącej na zachód, w stronę Cleaves Mills. Taksówka i samochód jadący lewą stroną drogi zderzyły się czołowo. Taksówkarz zginął na miejscu, wraz z chłopcem, który prowadził ten drugi samochód. Pana syn i pasażer drugiego samochodu znajdują się w szpitalu stanowym Wschodniego Maine. Ich stan podano jako krytyczny.
– Krytyczny – powtórzył Herb.
– Krytyczny! Krytyczny! – jęknęła Vera.
O Chryste, wygląda, jakbyśmy grali w jednej z tych dziwnych, nowoczesnych sztuk, które jakoś nigdy nie pojawiają się na Broadwayu, pomyślał Herb. Wstydził się za Verę przed sierżantem Meggsem, który z pewnością słyszał ją wtórującą im w tle niczym zwariowany grecki chór. Pomyślał, ile podobnych rozmów musiał w trakcie swej pracy odbyć sierżant Meggs. Zapewne sporo. Być może już dzwonił do żony taksówkarza i do matki tego chłopca. Jak to przyjęli? Zresztą, co to ma za znaczenie? Czy Vera nie ma prawa do płaczu nad swym synem? I czemu człowiek musi snuć takie zwariowane myśli w takiej chwili?
– Wschodnie Maine – powiedział Herb i zapisał to w notatniku. Rysunek u góry każdej kartki przedstawiał uśmiechniętą słuchawkę telefoniczną. Sznur układał się w słowa: TELEFONICZNY PRZYJACIEL. – Jak poważnie jest ranny?
Читать дальше