Jednak ta kobieta stała tak blisko, że miał do wyboru albo cofnąć się, albo ją pocałować. Oparł się pokusie.
– Jak już mówiłem, jedynie wykonuję swoje obowiązki – powtórzył.
– Nie, tu chodzi o coś więcej. Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że pan się mści. Postawił pan sobie za cel rozprawienie się z całym światem medycznym. Zgadłam?
Nie spodziewał się takich oskarżeń. Zaprzeczył, ale dobrze wiedział, że trafiła w sedno. Udało jej się odnaleźć starą ranę i otworzyć ją słowem jak skalpelem.
– Mówi pani, że chcę rozprawić się z lekarzami? – powtórzył. – Niekompetencja osób takich jak pani bardzo ułatwia mi zadanie.
W jej oczach zapłonął gniew. David był niemal pewny, że za chwilę go spoliczkuje. Ona jednak wskoczyła do swojego audi, trzasnęła drzwiami i ruszyła tak ostro, że instynktownie odskoczył na bok.
Patrzył, jak odjeżdża, i żałował swych niepotrzebnych słów. Nie powinien był potraktować jej surowo, ale próbował się bronić. Perwersyjna fascynacja jej osobą stała się na tyle silna, że poczuł się zagrożony. Chciał to w sobie zdławić, raz na zawsze.
Już miał wsiadać do samochodu, gdy kątem oka dostrzegł jakiś błyszczący przedmiot: na jezdni leżało srebrne pióro. Musiało wturlać się pod samochód i dlatego go nie zauważyli. Podniósł je i spojrzał na wygrawerowany napis: dr Katharine Chesne.
Przez chwilę ważył je w dłoni, myśląc o jego właścicielce. Ciekawe, czy podobnie jak on nie ma do kogo wracać po pracy. Nagle, stojąc samotnie na przystani, uświadomił sobie, jak wielką czuje pustkę. Do niedawna błogosławił ten stan, pustka uwalniała go bowiem od cierpienia. Teraz zaś zupełnie nieoczekiwanie zatęsknił za emocjami. Chciał znów coś czuć. Cokolwiek. Choćby tylko po to, by upewnić się, że jeszcze żyje. Jego uczucia ukryły się gdzieś głęboko, na dnie duszy. Domyślał się, że wciąż tam są, bo nieśmiało przypominały o sobie, gdy patrzył w pałające oczy Kate. Nie była to żadna gwałtowna eksplozja, raczej nieśmiała iskierka. Mocniejsze odchylenie na wykresie pracy śmiertelnie chorego serca.
Znak, że pacjent jeszcze nie umarł. Uśmiechnął się do siebie. Podrzucił pióro i zwinnie złapał je w powietrzu. Następnie wsunął je do kieszeni i wsiadł do samochodu.
Pies był już w stanie głębokiej narkozy. Leżał z rozłożonymi łapami i wygolonym brzuchem, który za chwilę miał zostać wysmarowany jodyną. Był to wyjątkowo ładny owczarek niemiecki, ewidentnie bardzo rasowy. I przez nikogo niekochany.
Guy Santini żałował, że takie piękne zwierzę dokona żywota na jego stole, ponieważ jednak ostatnio ciężko było o zwierzęta doświadczalne, musiał brać, co mu dawali. Pocieszał się, że stworzenia, które wykorzystywał do badań, nie cierpiały. Podczas zabiegu były uśpione i nic nie czuły, a po wszystkim dostawały śmiertelną dawkę pentothalu. Umierały spokojnie. Guy uważał, że tak jest dla nich lepiej, niż gdyby miały skończyć na ulicy. Poza tym ich poświęcenie nie szło na marne. Każdy wykorzystany do badań pies dostarczał nowych danych i przybliżał go do poznania wszystkich tajników fizjologii wątroby.
Spojrzał na przyrządy ułożone na tacy: skalpel, klamry, dreny. Wszystko gotowe. Sięgnął po skalpel.
Naraz znieruchomiał, usłyszał bowiem ciche skrzypnięcie wahadłowych drzwi. I czyjeś kroki na lśniącym linoleum. Podniósł wzrok. Naprzeciw niego stała Ann Richter. W milczeniu spojrzeli sobie w oczy.
– Widzę, że też nie poszłaś na pogrzeb Ellen.
– Chciałam pójść, ale się bałam.
– Bałaś się? Czego?
– Przykro mi, Guy. Naprawdę nie mam już wyboru. – Wyciągnęła rękę, w której trzymała list. – To od adwokata Charliego Deckera. Drążą sprawę Jenny Brook.
– Co takiego? – Błyskawicznie ściągnął rękawiczki i wyszarpnął papier z jej dłoni. Zapoznawszy się z treścią, spojrzał na nią zaniepokojony. – Ann, ty im nic nie powiesz, prawda? Przecież nie możesz…
– Guy, wzywają mnie na świadka.
– Na miłość boską, kto ci każe mówić prawdę?
– Wypuścili Deckera. Nie wiedziałeś? Już miesiąc temu wypisali go ze szpitala. A teraz dzwoni do mnie. Zostawia listy pod drzwiami. Czasem wydaje mi się, że mnie śledzi.
– Nic ci nie zrobi!
– Skąd ta pewność? – Skinęła głową w stronę listu.
– Henry też taki dostał. I Ellen. Parę dni przed…
– Umilkła jakby w obawie, że mówiąc głośno o swych najgorszych lękach, ściągnie na siebie nieszczęście. Guy dopiero teraz zauważył, jak źle wygląda. Miała podkrążone oczy, a popielate włosy, którymi tak zawsze się chlubiła, wyglądały, jakby nie czesała się od wielu dni. To się musi skończyć – dodała po chwili. Nie chcę do końca życia sprawdzać, czy przypadkiem Decker mnie nie śledzi.
Guy zgniótł list, a potem zaczął krążyć po gabinecie. Jego nerwowość graniczyła z paniką.
– Posłuchaj, przecież na jakiś czas możesz zniknąć…
– Na jak długo? Na miesiąc? Na rok?
– Nie wiem. Dopóki sytuacja się nie wyklaruje. Dam ci pieniądze… – Sięgnął do portfela i wyjął pięćdziesiąt dolarów, wszystko, co przy sobie miał.
– Weź to. Obiecuję, że przyślę ci więcej.
– Nie chcę od ciebie pieniędzy.
– Daj spokój. No, bierz.
– Już ci mówiłam, że…
– Na litość boską, bierz! – Jego podniesiony głos odbił się od surowych białych ścian. – Proszę cię, Ann
– nalegał, tym razem o wiele ciszej. – Zrób to dla mnie, w imię naszej przyjaźni. Proszę…
Spojrzała na zwitek banknotów. Po chwili wahania wzięła je i ścisnęła w dłoni.
– Wyjadę jeszcze dziś wieczorem. Do San Francisco. Mam tam brata.
– Zadzwoń do mnie, jak dotrzesz na miejsce. Wyślę ci pieniądze, tyle ile trzeba. – Miał wrażenie, że go nie słucha. – Ann? Zrobisz to dla mnie. Prawda?
Wpatrywała się tępo w ścianę. Chciał ją pocieszyć, zapewnić, że wszystko się ułoży, oboje jednak wiedzieli, że to nieprawda. Guy patrzył, jak Ann wolno idzie w stronę drzwi. Zanim wyszła, powiedział:
– Dziękuję ci, Ann.
Nie odwróciła się. Jedynie przystanęła na chwilę, a potem wzruszyła ramionami i zniknęła w drzwiach.
Szła na przystanek, kurczowo ściskając w dłoni pieniądze od Guya. Pięćdziesiąt baksów! I to ma wystarczyć! Nawet tysiąc czy milion byłoby za mało.
Wsiadła do autobusu jadącego do Waikiki. Usiadła przy oknie i przez całą drogę gapiła się na mijane przecznice. Jedna, druga, trzecia… Niewiele brakowało, a wpadłaby przez to w kompletne otępienie. Wysiadła w Kalakaua i szybko ruszyła w stronę swojego domu.
Jezdnią sunęły warczące autobusy, dławiące smrodem spalin. W miejskiej duchocie od razu spociły jej się dłonie. Betonowa dżungla zdawała się napierać na nią ze wszystkich stron, turyści co krok zachodzili jej drogę. Przedzierała się przez ten ludzki gąszcz, z każdą chwilą bardziej niespokojna. Przyspieszyła.
Dwie ulice dalej tłum trochę się przerzedził. Gdy na następnym skrzyżowaniu czekała na zielone światło, była zupełnie sama. Niespodziewanie dopadło ją przeczucie, że ktoś za nią idzie. Obejrzała się za siebie. Stary człowiek wolno wlókł się chodnikiem, tuż za nim jakaś para pchała dziecięcy wózek. Na wieszakach ustawionych przed sklepem powiewały jaskrawe hawajskie koszule. Nie działo się nic niezwykłego. Pozornie…
Zapaliło się zielone światło. Przebiegła przez ulicę i biegła już przez całą drogę.
W mieszkaniu od razu zaczęła się pakować. Wrzucając rzeczy do walizki, obmyślała, co dalej robić. Samolot do San Francisco odlatuje o północy. Była pewna, że brat na jakiś czas ją przygarnie i nie będzie zadawał zbędnych pytań. Rozumiał, że każdy ma jakieś tajemnice i każdy przed czymś ucieka.
Читать дальше