– Dawusie, nie widzę dobrze. Mam łzy w oczach… od wiatru. Czyżby Hieronimus… z nimi walczył?
Dawus zmrużył oczy.
– Chyba tak! Otoczyli go w krąg… trzymają go… mają z tym jakiś kłopot. Musi nieźle się im wyrywać! A teraz… to Apollonides!
Dawus nie musiał kończyć. Mrugając, aby pozbyć się łez, patrzyłem z otwartymi z wrażenia ustami na scenę rozgrywającą się na skale i widziałem jej finał wyraźnie. Nie wierzyłem jednak własnym oczom. Jak przedtem Cydimacha, Hieronimus musiał w ostatniej chwili zmienić zdanie. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że kapłani nagle rzucili się na niego, chwytając go i unieruchamiając? Sam Apollonides zdecydowanym ruchem podszedł do Ofiarowanego i złapał zieloną postać w żelazny uścisk. Obydwaj zatoczyli się, zawirowali, kołysząc na wszystkie strony jak w zapaśniczym zwarciu. Kapłani odsunęli się na boki i wyraźnie widać było srebrzystą grzywę pierwszego timouchosa, rozwianą na wietrze. Jego peleryna to łopotała mu za plecami, to owijała się wokół obydwu mężczyzn, aż w końcu zdawali się zlewać w jedno wijące się, niebiesko-zielone stworzenie. Zwarci w uścisku, potykając się i zataczając, zbliżali się do urwiska. Na moment jakby zamarli w bezruchu na samej krawędzi, a w następnej chwili już ich nie było. Dawus głośno wciągnął powietrze.
– Apollonides! Hieronimus pociągnął go za sobą!
Oszołomiony pokręciłem głową.
– A może raczej to Apollonides skoczył, zabierając z sobą Hieronimusa?
Wiatr wciąż się wzmagał. Niebo poczerniało, dał się słyszeć pierwszy grzmot i z chmur strzeliła błyskawica. Wróciliśmy biegiem do domu Apollonidesa. Deszcz lunął, kiedy dopadaliśmy już bramy posesji. Dom zastaliśmy tak, jak go zostawiliśmy, z drzwiami szeroko otwartymi i ze służbą kręcącą się wszędzie z wymalowaną na twarzach paniką. Skrzydło, w którym po raz ostatni widziałem Metona, wciąż było strzeżone. Żołnierze zatrzymali nas i ani myśleli słuchać moich próśb i gróźb. Gdzie jest Meto? Jaki układ zawarł z Apollonidesem… o poddanie miasta? O własne życie?… i czy ta umowa cokolwiek znaczy teraz, kiedy pierwszego timouchosa już nie ma wśród żywych? Jeżeli Apollonides świadomie rzucił się w przepaść, to czy najpierw dokonał pomsty na wrogach? Raz jeszcze ogarnęła mnie trwoga o los syna. Jeśli Meto żyje i jest wolny, dlaczego mnie dotąd nie odszukał? Mogłem sobie oczywiście łatwo na to odpowiedzieć: jest teraz zbyt zajęty. Po śmierci Apollonidesa inni timouchoi będą musieli negocjować kapitulację. W tych ostatnich godzinach niepodległej Massilii wszystkie knowania Metona zaczynały przynosić owoce, i to one właśnie mają dla niego pierwszorzędne znaczenie. Dla ojca po prostu nie ma czasu. Dawus, praktyczny jak zawsze, zaofiarował się, że poszuka czegoś do jedzenia. Głód bardzo mi dokuczał, ale nie miałem na nic apetytu. Wyczerpany, dotarłem do pokoju, w którym przejściowo zakwaterowano Hieronimusa. W sypialni padłem jak długi na miękkie poduszki, na których przespałem poprzednią noc. Nie obawiałem się, że ktokolwiek mi przeszkodzi. Któryż z Massylczyków ośmieliłby się zapuścić do komnat Ofiarowanego w pierwszych godzinach po jego śmierci, kiedy niespokojny lemur zmarłego może wciąż tułać się po ziemi?
Ulewa bębniła o dach, grzmoty i wycie wichru nie ustawały, a teraz dołączył do nich inny odgłos: żałosne zawodzenie. Wieści o śmierci pana domu dotarły do niewolników, którzy jeden po drugim przyłączali się do lamentu po martwym przywódcy umierającego miasta. Mimo to zasnąłem niemal od razu. Może to dobrze, a może źle, ale Hypnos nie zesłał mi żadnych snów.
Ocknąłem się z wrażeniem, że ktoś mnie obserwował we śnie i wyszedł z sypialni zaledwie przed chwilą. Uczucie było tak silne, że poderwałem się i usiadłem na łóżku, rozbudzony w okamgnieniu. Pokój był pusty. To musiał być Meto, pomyślałem. Ale dlaczego mnie nie obudził? Może jednak był to tylko sen?
W chwilę potem do sypialni wszedł Dawus.
– No, nareszcie wstałeś! Radzę się pospieszyć, bo coś się dzieje przy głównej bramie. Coś ważnego.
Przetarłem oczy.
– Dawusie, czy byłeś tu przed chwilą? Patrzyłeś na mnie we śnie?
– Nie.
– A może był tu ktoś inny?
Zmarszczył brwi i położył dłonie na biodrach.
– Nie wiem. Byłem w sąsiednim pokoju i patrzyłem z balkonu, jak ludzie ciągną tłumnie do bramy. Tak, ktoś mógłby tu wejść z przedpokoju i ja bym go nie zauważył.
– Pada jeszcze? – spytałem.
– Nie. Burza trwała całą noc, ale już przeszła. Niebo jest czyste i świeci słońce. Hej, a co to takiego? – krzyknął radośnie i podbiegł do małego trójnożnego stolika w rogu. – Figi! Cały stos fig! Wczoraj nie mogłem znaleźć ani kęsa jedzenia. Ledwo zasnąłem, taki byłem głodny. No i popatrz! Ależ one piękne, takie ciemne i soczyste. A jaki zapach! Częstuj się, teściu, a potem pójdziemy pod bramę.
Dawus wgryzł się w figę, mrucząc z zadowoleniem. Dopiero gdy wziąłem owoc do ust, zdałem sobie sprawę, jak jestem wygłodzony. Czysta rozkosz jedzenia odsunęła na chwilę w cień wszystko inne. Nigdy jeszcze nie jadłem tak doskonałych fig.
Żadnemu wygłodniałemu niewolnikowi nie można by powierzyć zadania pozostawienia tak smakowitych owoców przy łóżku śpiącego nieznajomego; każdy z nich pożarłby je na miejscu. Uznałem, że musiał je przynieść sam Meto. Tylko dlaczego mnie nie obudził? Dlaczego odszedł, nie zamieniwszy ze mną ani słowa?
U bramy miasta zebrał się nieprzebrany tłum. Szpaler żołnierzy z ustawionymi pionowo włóczniami trzymał ludzi w ryzach, pilnując, aby droga od bramy na środek rynku była zawsze wolna. Wokoło widziałem ludzi zmęczonych, głodnych i wynędzniałych, ale ożywionych w oczekiwaniu. Od miesięcy żyli w strachu i w nadziei, a teraz wreszcie coś się miało stać. Czy nowy pan im wybaczy i zapewni pożywienie? Czy też okrutnie ich wymorduje? Ludzie zdawali się nie dbać o to, jaki czeka ich los, byle tylko skończyła się ta nieznośna niepewność.
Każdy tłum wydaje specyficzny odgłos. Ten brzmiał jak porośnięta wysokimi trawami dzika łąka w wietrzny dzień, kołysząca się i szumiąca z cicha. Ludzie mówili bezustannie, nerwowo, ale nigdy nie głośniej niż szeptem. Przyciszone plotki to o nieuchronnej zagładzie, to o wybawieniu przebiegały przez to ludzkie mrowie niczym kapryśne szkwały. Wraz ze wszystkimi patrzyłem jak urzeczony na bramę. Wielkie brązowe wrota były nienaruszone, podobnie jak oba bastiony po lewej i prawej stronie, ale zaledwie o parę metrów dalej ziała wielka wyrwa w murze, z rozrzuconymi wszędzie stosami gruzu, wśród których największym były ruiny zwalonej wieży. Wyglądało to tak, jakby potężna brama była tylko prowizoryczną dekoracją. W teatrze fasada może mieć okna, drzwi i balkony, ale wiadomo, że tylko udaje dom lub świątynię. Tak samo główna brama Massilii wydawała się zaledwie udaną imitacją. Jaką bowiem może spełniać funkcję, skoro tuż obok w murze jest wyłom dostatecznie wielki, by mogło się przezeń wedrzeć stado szarżujących słoni?
A jednak oczy wszystkich zwrócone były właśnie na bramę. Kiedy trębacze na bastionach zagrali fanfarę i wielkie wrota zaczęły się z wolna otwierać, na rynku zapadła cisza. Przed miesiącami tę samą bramę zamknięto przed Juliuszem Cezarem i od tamtej pory nie otworzyła się ani razu. Teraz, trzeszcząc i skrzypiąc, powoli się rozwierała, aż wreszcie stanęła otworem. Wokół mnie rozległy się płacze i westchnienia. Runięcie muru było niewyobrażalną katastrofą, ale otwarcie głównej bramy miasta przed wrogiem jest dla oblężonych czymś stokroć gorszym. Massilia nie została po prostu zwyciężona. Dumne miasto, które zachowało niepodległość przez pięć wieków swego istnienia, teraz samo oddawało się w ręce zdobywcy.
Читать дальше