Domicjusz zmierzył nas spojrzeniem przekrwionych oczu. Jeśli ktokolwiek mógł się czuć w tym dniu zdradzony, to właśnie on. Podczas kampanii w Italii zlekceważył radę Pompejusza i zamknął się w Korfinium, by stawić opór Cezarowi; zanim jednak rozpoczęło się oblężenie, jego ludzie wydali go wrogowi i poddali miasto. Teraz, znowu oblężony przez Cezara, rozpaczliwie wyglądał odsieczy od Pompejusza… tymczasem wysłane przezeń okręty ominęły Massilię i zniknęły za horyzontem.
– Ach, to ty, wichrzycielu! – Język Domicjusza plątał się już nieco pod wpływem wina. – Pewnie zdajesz sobie sprawę, że musiałem dobrze świecić dziś za ciebie oczyma! Rzymianin… za którego ja osobiście odpowiadam… popełnia świętokradztwo. Czegoś ty tam szukał, Poszukiwaczu?
– Chcieliśmy z Dawusem popatrzeć na wypływającą flotę – odrzekłem beznamiętnie. – Na murach był niesamowity ścisk, a ze Skały Ofiarnej widok był najlepszy.
– Wiedziałeś, że to zakazane.
– Czy można oczekiwać od przyjezdnego, żeby pamiętał o każdym miejscowym obyczaju?
Domicjusz przyjął ten wykręt tak, jak na to zasługiwał.
– Dla mnie możesz wdrapać się na tę skałę i nasiusiać w morze. – Parsknął z ironią. – A jeszcze lepiej, skoczyć w nie samemu. To pewnie jedyny sposób na wydostanie się z tego parszywego miasta. – Podniósł pusty puchar i jak spod ziemi wyrósł przy nim niewolnik z dzbanem. – Zdaje się, że tylko to udało im się zgromadzić w dostatecznej ilości… dobre italskie wino. I niewolników do nalewania. Cóż to za nędzna mieścina!
Domicjusz nie próbował nawet zniżyć głosu. Rozejrzałem się wokoło. Goście wciąż przybywali, ale nastrój był posępny, a rozmowy przyciszone. Po tym wybuchu złości sporo głów odwróciło się w naszą stronę.
– Jak nie będziesz ostrożniejszy – mruknąłem – to własny język przyniesie ci więcej problemów dyplomatycznych niż ja przez całe życie.
– Jestem Rzymianinem, Gordianusie! – Domicjusz roześmiał się gorzko. – Nie znam ani manier, ani strachu. W taki właśnie sposób udało nam się podbić świat. W każdym razie niektórym z nas. Ach, ale oto i kolejny wspaniały przegrany… Milonie! Tutaj!
Z tłumu cieni wychynął Tytus Anniusz Milo, równie ponury i zmęczony jak Domicjusz. Opadł na sofę naprzeciw nas i strzelił palcami; kiedy niewolnik przyniósł wino, odmówiłem. Nabierałem przekonania, że jest to jedna z tych nocy, kiedy warto mieć trzeźwą głowę.
Ogród w kształcie kwadratu otoczony był kolumnadą. Pośrodku stała sucha teraz fontanna z posągiem Artemidy, tym razem w bardziej tradycyjnej postaci. Sofy ustawiono w wielokrotnie powtórzoną podkowę, na zmianę skierowaną ku środkowi i na zewnątrz, przez co rzędy przypominały coś w rodzaju meandru, jaki widuje się na greckich chitonach. Dzięki temu goście byli zwróceni we wszystkich czterech kierunkach i nie było żadnego wyraźnego centrum. Ten układ umożliwiał też słuchanie rozmów toczących się w pobliżu. Nasza najbliższa okolica wydawała się opanowana przez Rzymian. Zewsząd dochodziły mnie urywki łacińskich zdań. Nieopodal siedział Gajusz Werres; patrzył na mnie, oglądając się przez ramię, a napotkawszy moje spojrzenie, miał czelność mrugnąć porozumiewawczo. Goście byli obojga płci, chociaż mężczyzn naliczyłem znacznie więcej. Rzuciło mi się w oczy, że zgodnie z tutejszym obyczajem kobiety – w jaskrawym przeciwieństwie do Rzymianek – powstrzymują się od picia wina.
Apollonides ze swym orszakiem przybył ostatni. Wszyscy obecni powstali (niektórzy, jak Milo i Domicjusz, dość chwiejnie), by wyrazić uszanowanie dla pierwszego timouchosa. Otaczali go mężczyźni o ponurych twarzach; domyśliłem się, że to jego osobiści doradcy. W orszaku było też dwoje młodych ludzi. Wiele o nich słyszałem, a teraz wreszcie nadarzyła się okazja zobaczyć ich razem: jedyną córkę Apollonidesa Cydimachę i jej męża Zenona.
Dziewczyna miała na sobie obszerną suknię z doskonałego materiału przetykanego złotymi i srebrnymi nićmi. Barwny woal, zakrywający szczelnie jej twarz, zrobiony był chyba z jedwabiu. U innej kobiety takie wyszukane i kosztowne odzienie świadczyłoby tylko o bogactwie i uprzywilejowaniu, lecz na niej wyglądało jak przebranie mające odwrócić uwagę patrzących od niekształtnej postaci, którą skrywało. Nawet jej dłonie były niewidoczne; nie mogąc uchwycić wzrokiem choćby skrawka ludzkiego ciała, odnosiło się wrażenie, że do ogrodu weszło jakieś dziwaczne zwierzę, schowane w piramidzie tkaniny.
Cydimacha szła wolno, wyraźnie kulejąc. Reszta towarzystwa pilnowała się, by nie pozostawić jej w tyle. Ten widok niewielkiego orszaku prowadzonego przez najpotężniejszego człowieka w Massilii i powstrzymywanego w marszu przez kalekie stworzenie na końcu dziwnie działał mi na nerwy. Scena wydawała mi się nie z tej ziemi; dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widziałem tak zniekształconego człowieka w takich okolicznościach: elegancko ubranego i zajmującego honorowe miejsce na uczcie wśród możnych i wpływowych osobistości. Takie kreatury widuje się tylko okutane w łachmany, śpiące w rynsztokach i żebrzące w co biedniejszych dzielnicach. Nikt nie wie, skąd się wzięły i jak im się udaje trwać przy życiu. Szacowne rzymskie rodziny nigdy nie pozwoliłyby przeżyć takiemu monstrum, a jeśli tak, to ukryłyby je i nigdy nie pokazały go publicznie. Jednak osiągnięcie godności timouchosa wymaga posiadania potomstwa, a Cydimacha jest jedynym dzieckiem Apollonidesa. Nie mógł się jej wyrzec. Kto zresztą wie, czy – jak twierdził Milo – on jej naprawdę nie kocha, jak każdy mężczyzna kochałby jedyną córkę. Pomyślałem o Dianie, tak pięknej i inteligentnej, i poczułem litość dla Apollonidesa.
A ten młody człowiek idący obok Cydimachy, troskliwie podtrzymujący jej ramię, choć w niczym się to nie przyczyniało do wyrównania jej niepewnego kroku? Mówiono mi, że Zeno jest przystojny; teraz się przekonałem, że to prawda. Miał tę nieco posępną urodę, jaka kojarzy się z młodymi, szalonymi poetami. Jego bujne czarne włosy były w nieładzie, a w oczach czaił się strach. Zdjął już zbroję, ale zachował jasnobłękitny płaszcz na ramionach. Coś w jego postawie poruszyło mą pamięć; nagle zdałem sobie sprawę, że on właśnie musiał być oficerem, którego widziałem na dziobie ocalałej z dzisiejszego pogromu galery, odwróconego tyłem do zebranych na murach gapiów.
Zauważyłem u niego jeszcze coś. Przy kalekim chodzie jego małżonki nie rzucało się to w oczy od razu, ale Zeno również lekko utykał… na lewą nogę.
Wieczór rozpoczął się bez żadnych mów, a nawet bez kilku słów powitania ze strony Apollonidesa. Gdyby wydarzenia dnia potoczyły się inaczej i Massilia odniosłaby chwalebne zwycięstwo, każdy chętnie słuchałby oracji i toastów w nieskończoność obracających na wszystkie strony to, co wszyscy i tak wiedzą. Przechwałki i triumfalne mowy byłyby nie tylko dozwolone, ale nawet wymagane. Teraz jednak niedoszła feta zamieniła się w stypę, choć nawet na stypie goście bywają weselsi. Zastanawiało mnie, jak gospodarz zamierza urządzić ucztę, skoro w mieście panuje głód. Przemyślność jego kucharzy okazała się godna pochwały. Jeszcze nigdy nie widziałem tak doskonale przyrządzonych i podanych potraw w tak maleńkich porcjach i w tak dużych odstępach czasu. W każdych innych okolicznościach wybuchnąłbym śmiechem, widząc danie złożone z pojedynczej oliwki (i to niezbyt dużej) ugarnirowanej listkiem kopru. Niewolnik podał mi ją na malutkim srebrnym talerzyku, być może aby wydawała się większa. Milo jęknął z cicha na ten widok i powiedział:
Читать дальше