Byłem wyczerpany przeżyciami dnia, a opowiadanie Ofiarowanego wyprowadziło mnie z równowagi. Zerknąłem na Dawusa, który pochrapywał beztrosko, i poczułem ukłucie zazdrości. Podczas naszej rozmowy słońce zdążyło wśliznąć się za horyzont. Nadchodził zmrok. Granica nieba i morza rozmyła się i zatarła, tu i ówdzie plamy srebrzystego światła tańczyły na powierzchni wody. Bliżej nas cienie stawały się głębsze. Od nagrzanych kamiennych płyt tarasu biło jeszcze ciepło dnia, ale gdzieś z wierzchołków drzew spadały już chłodniejsze podmuchy.
– Co to jest? – szepnął nagle Hieronimus, pochylając się naprzód. – Tam, na skale!
Nie wiadomo skąd na zwróconej ku nam ścianie Skały Ofiarnej, mniej więcej w połowie jej wysokości, pojawiły się dwie ludzkie sylwetki. Obie się wspinały; jedna miała znaczną przewagę, ale druga systematycznie ją doganiała.
– Czyżby to była kobieta?
Hieronimus mówił o pierwszej osobie, odzianej w obszerny ciemny płaszcz, który łopocząc na wietrze, odsłaniał coś, co musiało być kobiecą suknią. Jej ruchy były niepewne i niezdarne, jakby była osłabiona czy zdezorientowana. To wahanie pozwalało drugiemu, bo był to z pewnością mężczyzna, szybko się do niej zbliżać. Miał na sobie żołnierską zbroję, ale bez hełmu. Jego ciemne włosy były krótko przystrzyżone, a obnażone ręce i nogi wydawały się ciemne na tle białej skały i jego powiewającej niebieskiej peleryny.
– Co się dzieje? – Dawus ocknął się z drzemki i tarł oczy.
– On ją ściga – szepnąłem.
– Nie, raczej próbuje ją powstrzymać – zaprzeczył Hieronimus.
Kapryśne światło wieczoru płatało moim zmęczonym oczom figle. Im dłużej wpatrywałem się w rozgrywający się na skale dramat, tym trudniej mi było ocenić ruchy obojga wspinających się ludzi. Lepiej ich widziałem kątem oka niż na wprost.
Dawus pochylił się do przodu, nagle spięty i czujny.
– To mi wygląda niebezpiecznie – powiedział.
Kobieta się zatrzymała i spojrzała w dół. Mężczyzna był już bardzo blisko, mógłby prawie dosięgnąć ręką jej stopy.
– Słyszeliście? – spytał szeptem Hieronimus.
– Co takiego? – Odwróciłem ku niemu głowę.
– Tak, ona krzyknęła – potwierdził Dawus.
– To mogła być mewa – zaoponowałem.
Kobieta raptownie przyspieszyła. Po chwili dotarła na szczyt skały. Jej płaszcz załopotał wściekle wokół niej; wiatr musiał tam być rzeczywiście silny. Mężczyźnie ześliznęła się stopa, przez chwilę walczył o odzyskanie równowagi, ale szybko znalazł oparcie i pospieszył za ściganą. Na okamgnienie ich sylwetki stopiły się w jedną. W następnej chwili kobiety już tam nie było. Mężczyzna został sam, zarysowany wyraźnie na tle ołowianej powierzchni morza. Dawus aż jęknął.
– Widzieliście to? On ją zepchnął!
– Nie! – zaprotestował gospodarz. – On próbował ją zatrzymać. Kobieta sama skoczyła!
Odległa figurka uklękła nad urwiskiem, spoglądając w dół. Mężczyzna trwał tak nieruchomo przez długi czas, po czym podniósł się i ruszył w drogę powrotną. Nie schodził jednak tą samą drogą, ale zboczył w kierunku najbliższego odcinka muru, stykającego się ze skałą. Gdy tylko znalazł się w odpowiedniej odległości, zeskoczył na górną platformę. Lądując, potknął się i chyba zranił, kiedy bowiem wstał i zaczął biec, wyraźnie utykał na lewą nogę. Na murze nie było nikogo; Massylczycy przerzucili wcześniej całą załogę na drugą stronę miasta, gdzie zagrażał im taran Treboniusza. Kulejąc, dobiegł do najbliższej wieży i zniknął w jej wnętrzu. Epizod zakończył się równie nagle, jak się zaczął. Scena opustoszała i nie było już nic do zobaczenia.
– Wielka Artemido! – wykrzyknął Hieronimus. – I co o tym sądzicie?
– On ją pchnął – upierał się Dawus. – Wyraźnie to widziałem. Teściu, ty wiesz, jak bystry mam wzrok. Kobieta próbowała się go trzymać, a on ją odepchnął i spadła z urwiska.
– Nie wiesz, o czym mówisz – odparł Hieronimus. – Spałeś, kiedy opowiadałem twojemu teściowi o tej skale. Nazywają ją Skałą Ofiarną albo Samobójców. On jej nie ścigał po ścianie. Wspięła się tam, by się zabić, a on próbował ją powstrzymać. I prawie mu się udało… – Ostre linie wokół jego ust nagle zmiękły. Zakrył twarz dłońmi i jęknął: – Ojcze! Matko!
Dawus spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc. Jak miałem mu wyjaśnić cierpienie Ofiarowanego? Od tego trudnego zadania wybawiło mnie przybycie zdyszanego niewolnika, młodego Gala o czerwonej twarzy i jasnych, zmierzwionych włosach.
– Panie! – krzyknął do Hieronimusa. – Na dole są ludzie! Sam pierwszy timouchos, a z nim rzymski prokonsul! Żądają widzenia się z… twoimi gośćmi! – Niewolnik rzucił podejrzliwe spojrzenie na mnie i na Dawusa.
Było to pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. W następnej chwili usłyszeliśmy tupot wielu nóg po schodach i na taras wysypał się oddział żołnierzy z wyciągniętymi mieczami.
Dawus zareagował błyskawicznie. Zerwał się z krzesła, pociągnął mnie, aż stanąłem na nogach, po czym pchnął na drugi koniec tarasu i stanął przede mną w obronnej postawie. Nie miał przy sobie broni, więc tylko uniósł w górę zaciśnięte pięści. Jako niewolnik był szkolony na ochroniarza; jego nauczyciel spisał się wyjątkowo dobrze.
– Obejrzyj się, teściu – szepnął. – Da się jakoś zeskoczyć z tego tarasu?
Wyjrzałem poza balustradę. W dole na dziedzińcu zobaczyłem innych żołnierzy z dobytymi mieczami.
– Nie ma mowy – odparłem, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Cofnij się, Dawusie, i daj spokój z tą bojową pozą, bo tylko ich prowokujesz. To my jesteśmy tu intruzami. Musimy zdać się na ich łaskę.
Wziąłem głęboki oddech. Hieronimus szczodrze częstował mnie winem, ale nie podał nic do jedzenia, w głowie więc nieźle mi szumiało. Żołnierze nie atakowali nas; stanęli w szeregu i bacznie nas obserwowali. Mieczy nie schowali, ale trzymali je opuszczone. Nasz gospodarz wybuchnął gniewem.
– Co wy tu robicie? To święta rezydencja Ofiarowanego! Nie wolno wam wchodzić tu z bronią! Nie możecie tu w ogóle wchodzić bez pozwolenia kapłanów Artemidy!
– Jak śmiesz wzywać imienia bogini, ty bezbożny psie!
Gromki głos należał do człowieka, który niewątpliwie dowodził żołnierzami, a teraz wchodził schodami na taras. Miał na sobie wspaniałą zbroję, błyszczącą jak nowo wybita moneta, okrytą powiewającym z tyłu jasnoniebieskim płaszczem. Podobny odcień miał grzebień z końskiego włosia zdobiący jego hełm, który przybysz niósł pod pachą. Kiedy podszedł bliżej, zauważyłem, że niemal dokładnie taki sam kolor mają jego oczy. I one, i wąski nos, i usta wydawały się za małe przy tak wysokim czole i mocnej, szerokiej szczęce. Długie, siwe włosy odrzucone miał za uszy.
– Apollonides! – Hieronimus wycedził to imię jak klątwę. Przez zaciśnięte zęby dodał na mój użytek: – pierwszy timouchos.
Za Apollonidesem na taras wszedł drugi mężczyzna w zbroi rzymskiego wodza. Z miedzianego dysku na jego piersi patrzyła na mnie wytłoczona lwia głowa. Poznałem go od razu, ale to nic dziwnego: wiedziałem, że przebywa w Massilii, i jego widok nie był dla mnie niespodzianką. Pytanie, czy on rozpozna mnie? Spotkaliśmy się tylko raz, przelotnie, i było to parę miesięcy temu.
– Na wszystkich bogów! – Lucjusz Domicjusz Ahenobarbus wsparł się pod boki i wpatrywał we mnie z niedowierzaniem. – Nie wierzę własnym oczom! Toż to Gordianus Poszukiwacz! A kim jest ten wielkolud u twego boku?
Читать дальше