– Najpierw musimy się zorientować, co mamy. – Pete zdołał opanować niedobre emocje. – Ja mam to, co na sobie. – Chłopiec ubrany był w dżinsy, czarny podkoszulek z wytłoczona na piersi nazwą rockowego zespołu Pink Floyd i tenisówki. – Poza tym kurtkę, nóż kieszonkowy i trochę zapasowych ubrań w walizce. A wy?
– Ja podobnie – odparł Bob. Nosił markowe dżinsy Calvina Kleina i podkoszulek z emblematem ministerstwa kultury którejś z bananowych republik. – Brakuje mi tylko noża.
– Mnie również – oświadczył pan Andrews. Miał na sobie dżinsy, koszulę i wiatrówkę, a na głowie czapeczkę.
– Szkoda, że nie wiedziałem, iż może się przydać plecak z pełnym ekwipunkiem – westchnął Jupe. – Trzy dni to jeszcze nie tragedia, chociaż będziemy mieli do czynienia z żywiołami… i niewiele jedzenia…
– Chwileczkę! – zawołał Bob. – Co to znaczy: “niewiele jedzenia”? Robisz nam jakieś nadzieje, inaczej powiedziałbyś: “nic do jedzenia”. Masz jakieś żarcie!
Okrągła twarz Jupe’a poczerwieniała.
– No, niezupełnie.
– Jedzenie! – krzyknął Pete. – Dawaj!
– Nie tak ostro – oburzył się Jupe. – Wystarczy poprosić…
– Prosimy! – krzyknął Pete.
– Coś bym przegryzł – przyznał pan Andrews.
Jupiter wzruszył ramionami.
– W porządku, przyniosę, co mam, ale nie sądzę, by was to zachwyciło.
Zniknął w głębi kabiny samolotu.
– Co tam porabiasz tyle czasu? – dopytywał się Pete. – Podgrzewasz dania w kuchence mikrofalowej?
Jupiter pojawił się z okrągłą jasnoczerwoną torbą w białe paski z napisem “Przybywam z hamburgerowego raju”. Wyjął z niej plastikową torebkę z prażoną kukurydzą, drugą z surowym ziarnem i kilka rodzajów baloników.
– Dawaj – powtórzył Pete. Żołądek zaburczał mu głośno.
– To ma być dieta? – zdziwił się Bob. – Dlaczego nie umierasz z głodu tak jak my? Na pewno masz w kieszeni zapasową porcję.
– Teraz jestem na diecie kukurydzianej – oznajmił chłodnym tonem Jupe, prostując się na całą wysokość swych nieco ponad metr siedemdziesiąt centymetrów. – Co dwie godziny muszę zjeść filiżankę prażonej kukurydzy. Zabrałem ze sobą przepisowy przydział. – Uroczyście sięgnął do dwóch ogromnych kieszeni w koszuli i wyjął z nich jeszcze trzy niewielkie torebki prażonej kukurydzy. Wręczył je Pete’owi, Bobowi i panu Andrewsowi. – Proszę, to wszystko dla was.
– A batoniki? – zagadnął Pete, zanurzając dłoń w podanej mu torebce.
– Poczęstuj się – odparł pogodnie Jupe.
– Ale dieta – mruknął Bob. – Batoniki. – Pojadł ze smakiem i poczuł się zdecydowanie lepiej.
– Smaczniejsza niż te, które wcześniej stosował – powiedział Pete. – Pamiętasz grejpfrutowo-śliwkową?
– A naleśnikowo-kartoflaną? – przypomniał Bob.
– Lub te płyny, które śmierdziały jak benzyna? – dodał Pete. jęknął na samo wspomnienie.
– Muszę przyznać, że płyn karbolowy był wyjątkowo mało skuteczny. – Jupe zamyślił się. – Jednakże ta dieta pomoże mi osiągnąć zbawienne rezultaty.
– Co on powiedział? – spytał Boba Pete.
– Wykazał ostrożny optymizm – odparł Bob.
Pete popatrzył pytająco na pana Andrewsa.
Ojciec Boba uśmiechnął się szeroko.
– Jupe ma nadzieję stracić trochę na wadze. – Włożył do ust pełną garść kukurydzy.
Pete ze zdziwieniem potrząsnął głową.
– Dlaczego wobec tego nie ćwiczysz, Jupe? Zacznij znowu trenować dżudo. – Zgiął ramiona i naprężył muskularny tors. – Zgubisz zbędne kilogramy i zyskasz świetną kondycję.
Jupe oparł się o kadłub samolotu.
– Kiedy czuję, że nachodzi mnie zapał do ćwiczeń, siadam w kącie i czekam, aż mi przejdzie. – Przymknął oczy, wyobrażając sobie tę scenę.
Wszyscy roześmiali się głośno. Jupe otworzył oczy i również uśmiechnął się szeroko. Trenował swój umysł i stroił go jak najczulszy instrument. Taka porcja gimnastyki całkowicie mu wystarczała.
– Dzięki za jedzenie – odezwał się pan Andrews. – Rozdziel porcje na trzy dni, ale pamiętaj, że możemy tu zostać dłużej.
– Chodźmy szukać pomocy – zaproponował Pete. – Może gdzieś w pobliżu jest stanica straży leśnej albo obozowisko lub choćby jakaś droga. Potrzebna jest nam woda. Kiedy zbierałem drewno, usłyszałem dobiegający skądś szmer strumienia. – Wskazał dłonią na południowy zachód. – Obozowiska leżą zwykle w pobliżu rzek czy strumieni.
– Możesz w tym przynieść wody. – Jupe sięgnął do wnętrza cessny i wydobył dwulitrową plastikową butelkę po soku pomarańczowym.
– Doskonale. – Pete wręczył butelkę Bobowi. – Wymyj ją mydłem, napełnij czystą wodą i wrzuć pastylki, by ją uzdatnić do picia.
– Nie ma sprawy. – Bob odebrał pojemnik z rąk przyjaciela. – Co ty zamierzasz zrobić?
– W lesie, na południe stąd, widziałem jakąś ścieżkę. Prawdopodobnie wydeptały ją zwierzęta, ale któż to może wiedzieć?
– Dobrze rozumujesz, Pete – pochwalił pan Andrews. – Ja wdrapię się na to urwisko. – Skinął głową w stronę granitowej ściany, która ciągnęła się wzdłuż północnego skraju łąki. Wydawała się łatwa do wspinaczki. – Z góry więcej zobaczę. Może wypatrzę gdzieś ognisko.
– Czy czujesz się wystarczająco dobrze, by tam wchodzić? – spytał Bob.
– Z pewnością.
Pan Andrews, Pete i Bob popatrzyli teraz z oczekiwaniem na Jupitera.
– No taak… – Pierwszy Detektyw wyraźnie się ociągał. – Chyba pokręcę się tu w pobliżu. Przecież w każdej chwili może nadejść pomoc.
– Potrzebujemy więcej drewna – oświadczył Pete. – Mokrego drewna, byśmy mogli rozpalić wielkie, dymiące ognisko, sygnalizujące, że tu jesteśmy. Kiedy już dość nazbierasz, wyjmij kilka koszul z naszych walizek. Wdrap się na trzy lub cztery drzewa i porozwieszaj koszulki na wierzchołkach jak flagi.
W miarę jak Pete wydawał kolejne polecenia, Jupe wyraźnie opadał na duchu. Bob wyobraził sobie nagle otyłego przyjaciela, jak wisi wysoko na sosnowej gałęzi, podobny do wielkiej choinkowej ozdoby. Gałąź pęka…
– A potem – ciągnął radośnie Pete – ułóż z kamieni wielki napis SOS, na wypadek gdyby Jakiś samolot przelatywał na tyle nisko, by go odczytać.
Jupiter jęknął.
– Czy przy okazji mam jeszcze zbudować chatkę?
Wszyscy roześmiali się serdecznie.
– No już dobrze, dobrze. Znajdę trochę mokrego drewna.
– Ma być sporo! – Pete i Bob odeszli.
– Pamiętajcie o znakach! – zawołał za nimi pan Andrews. – W lesie łatwo stracić orientację i chodzić w kółko.
Bob i Pete rozdzielili się na skraju łąki. Bob ruszył przez sosnowy las na południowy zachód, zmierzając w stronę słabego odgłosu płynącej wody. Pete obrał kierunek na południowy wschód, idąc ścieżką, którą odkrył wcześniej.
Bob, pomny na słowa ojca, patrzył uważnie, dokąd idzie. Minął niezwykłą potrójną sosnę, powstałą z trzech drzewek, które rosły razem jako młode sadzonki i utworzyły teraz jeden gruby pień o trzech nieregularnych walcach. Potem przeszedł obok płaskiego głazu z głębokim wyżłobieniem w kształcie misy. Pomyślał, że dawni Indianie mogli rozcierać w niej kamiennym tłuczkiem orzechy na mąkę. Bob zauważył też inne znaki i notował je w pamięci, dopóki nie znalazł wydeptanej przez zwierzęta ścieżki. Ruszył nią w stronę szumiącego w oddali strumienia. Im bardziej się do niego zbliżał, tym szum stawał się głośniejszy.
Читать дальше