Nancarrow i George spojrzeli w górę. Kamienie toczyły się, zbierając po drodze napotkane odłamki. Duże kawałki skał odpadały od ściany urwiska i mieszały się z obsuwającą się ziemią. Po chwili ruszyły głazy.
Dwaj bandyci zdążyli przeczołgać się nieco w bok, nim kamienna lawina minęła ich z hukiem.
– Szefie – zaczął drżącym głosem George. Ręce dygotały mu ze strachu.
– Darujemy sobie – powiedział Nancarrow. – Zawracamy. Nie mogli się tędy przedostać. Prześpimy się przy strumieniu, a rano ich znajdziemy.
Bob odetchnął z ulgą.
– Dzięki, Jupe.
Nancarrow i George ruszyli w dół.
Bob znowu objął prowadzenie i dwaj przyjaciele podjęli wspinaczkę po skalnej ścianie. Wkrótce rynna się rozszerzyła i wydostali się na otwartą przestrzeń. Nareszcie mogli podziwiać z góry bujną zieleń Doliny Przodków. Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając w dolinę długie cienie. Strumień, który spływał z góry, był szeroki i spokojny, porośnięty na brzegach wysokimi trawami. Raz po raz unosiła się para, prawdopodobnie z naturalnych gorących źródeł. Dolina była tak długa, że chłopcy nie widzieli drugiego końca.
– Masz czerwone oczy – powiedział w pewnej chwili Jupe, wpatrując się w twarz przyjaciela. – A ja?
Bob przyjrzał się z bliska Jupiterowi.
– Ty też. Tak samo jak mieszkańcy wioski. – Zamilkł, zastanawiając się nad tym, co powiedział. – Słuchaj, oczy Daniela nie były czerwone. Kiedy go spotkaliśmy, właśnie wrócił z lasu. Przez cały dzień przebywał z dala od domu. Może to zapach siarki powoduje te dolegliwości. Wioska leży w dole, tuż nad rzeką Truoc. Śmierdzące opary docierają tam wraz z wiatrem wiejącym z doliny.
– Ludzie są naprawdę chorzy. Jestem pewien, że przyczyną choroby jest coś więcej niż smród siarki – stwierdził Jupiter.
Był skoncentrowany. Dokładnie stawiał nogi na stopniach, a dłońmi ściskał uchwyty. Powoli opuszczał się coraz niżej. W końcu poczuł pod podeszwami coś miękkiego i odetchnął z ulgą. Nareszcie pewny grunt!
Rozejrzał się dokoła. Zauważył, że wiele kwiatów i krzaków paproci rosnących obok strumienia ma brązową barwę. Część z nich już zwiędła. Natomiast brzegi strumienia, który wydawał się dotąd krystalicznie czysty, pokrywała szara, pienista powłoka.
– Spójrz na tę pianę – zwrócił się do Boba.
– Ale świństwo. Co to jest?
– Nie wygląda na twór natury, prawda?
– Może to jakiś rodzaj zanieczyszczenia wody?
– Może – zgodził się Jupiter. – Oczy mnie pieką. Wynośmy się stąd.
Ostatnie złote promienie słońca znikły za górami. Dolina pogrążyła się w mroku. Zrobiło się zimno, więc chłopcy włożyli kurtki. Poszli dalej wzdłuż strumienia, przedzierając się przez gęste, zbrązowiałe zielsko, usychające w pobliżu wody.
– Katastrofa naszego samolotu była komuś na rękę – powiedział z namysłem Jupe. Sięgnął do kieszeni po wafelek i zaczął go jeść.
– Jak to? – spytał Bob. Napił się wody z butelki, a potem również wyjął swój balonik.
– Najpierw wysiadła elektryka – Jupiter mówił z pełnymi ustami – i spadliśmy. A któż czekał w pobliżu i chciał porwać twojego ojca? Oliver Nancarrow.
– Ojej! – Bob zrobił wielkie oczy. – Myślisz, że to on specjalnie uszkodził samolot?
– On lub któryś z jego ludzi.
Chłopcy w milczeniu jedli baloniki.
– Co teraz zrobimy? – spytał wreszcie Bob. – Musimy odnaleźć tatę!
– Idziemy dalej – zdecydował Jupiter. – Jeśli się nie mylę, ta dolina ciągnie się z południa na północ. To znaczy, że droga, o której mówiła Mary, jest przed nami. Może spotkamy tam Pete’a lub kogoś ze służby leśnej.
– W porządku. Przynajmniej Nancarrow nie przyjdzie tu za nami. Nie miał szczególnej chęci na wspinaczkę.
– Może zdołamy też ustalić, co sprawia, że Indianie chorują – dodał Jupe.
Dojedli baloniki, a papierki schowali do kieszeni, by nie zaśmiecać dzikiej przyrody.
W dolinie panowały ciemności, lekko rozjaśnione przez gwiazdy migocące na niebie. Ponad górami powoli wschodził okrągły księżyc.
Wyczerpani chłopcy szli dalej w jego świetle. Maszerowali brzegiem strumienia, to znowu oddalali się od niego, by nie ugrzęznąć w bagnistym terenie. Nagle Bob przystanął jak skamieniały.
– O co chodzi? – spytał szybko Jupiter.
Bob wskazał dłonią bez słowa. Około dwudziestu metrów dalej coś białego jarzyło się przeraźliwie w świetle księżyca.
Serce Jupitera zaczęło mocno walić.
– Czczy t…ty widzisz to samo, co ja? – wyjąkał Bob.
Podeszli bliżej. Zobaczyli, że na ziemi leży więcej jarzących się przedmiotów, rozrzuconych na dużej przestrzeni między krzakami i głazami.
Bob drżał na całym ciele. Jupiter próbował odgrywać bohatera, lecz także trząsł się ze strachu.
Stali nad leżącą na ziemi długą, srebrzystą kością.
– S…spójrz, jaka długa – wydukał Bob.
– Ludzki piszczel – rozpoznał Jupiter. – Wygląda na to, że trafiliśmy na indiański cmentarz.
– Byłbym jeszcze szczęśliwszy, gdybym go ominął – stwierdził Bob. – Słuchaj, lawina musiała odsłonić te kości. Jak myślisz, ile ich tu jest?
Kości leżały porozrzucane na wielkim osuwisku, które zeszło z pobliskiego urwiska. Niektóre wystawały z ziemi.
– Widzę następny piszczel – powiedział Jupe. – A także kość udową, kilka żeber i fragmenty kręgosłupa. Niemal kompletny ludzki szkielet.
– Jest i czaszka! – zawołał Bob. – To okropne!
Czaszka straszyła pustymi oczodołami i czarnym trójkątem w miejscu, gdzie niegdyś był nos. Zęby w opadłej szczęce szczerzyły się na wieki w upiornym grymasie.
– Coś tu jest! – Jupiter podniósł z ziemi jakiś błyszczący przedmiot. Była to srebrna klamra od paska z umieszczonym pośrodku ogromnym turkusem.
– Taka sama, jaką miał Daniel – stwierdził Bob.
– Prawdopodobnie należała do jego wujka. – Jupiter schował klamrę do kieszeni.
– Ale on opuścił wioskę zaledwie miesiąc temu. Te kości…
– Mogły je oczyścić dzikie zwierzęta.
Jupiter wpatrywał się w czaszkę. Nie odczuwał już strachu. Tylko mdłości. I smutek.
– Popatrz. – Wskazał na dwa okrągłe otwory.
– Dziury po kuli?
– Tak. Przebiła czaszkę na wylot. Ktoś najwyraźniej zamordował wuja Daniela.
Pete maszerował wytrwale. Noc była zimna, chłopca ogarniało coraz większe zmęczenie. W końcu zszedł z drogi i usiadł pod jakąś sosną. Owinął się kocem z mylaru, postanawiając chwilę odpocząć. Wtem usłyszał odgłosy jadących ciężarówek. Zmierzały jednak nie tam, dokąd chciał się dostać, lecz w stronę gór, skąd właśnie przyszedł.
Znużony Pete usiadł pod drzewem. Ciężarówki minęły go, jadąc na postojowych światłach. “Bardzo dziwne” – pomyślał chłopiec, zapadając w drzemkę. Dlaczego kierowca nie włączył drogowych…
Wydawało mu się, że spał twardym snem, kiedy znowu poderwał go warkot silników. Spojrzał na zegarek. Dochodziła północ.
Podniósł się z wysiłkiem. Tym razem pojazdy sunęły tam, dokąd i on zmierzał – ku szosie. Musiał je zatrzymać. To była jedyna szansa, by szybciej dotrzeć do miejsca, gdzie będzie mógł poprosić o pomoc dla pana Andrewsa, Boba i Jupitera.
Chłopiec dowlókł się na skraj drogi i zaczął wymachiwać nad głową srebrnym kocem. Ciężarówki powoli toczyły się w jego stronę.
– Stać! – wrzasnął. – Stać!
Pojazd jadący na czele zwolnił, to samo zrobił ten z tyłu.
Читать дальше