– Nie – powiedział Jupiter. – Podatki trzeba zapłacić od razu, a pożyczkę spłaca się w małych ratach. Pożyczka jest kosztowniejsza, bo musisz płacić procenty od sumy, ale zyskujesz czas i łatwiej dokonywać małych spłat.
– Z tym, że Meksyko-Amerykanie, którzy mają więcej ziemi niż pieniędzy, nie zawsze uzyskują w Kalifornii pożyczkę bankową – zauważył gniewnie Pico.
– Pożyczki hipotecznej udzielił nam stary przyjaciel i sąsiad, Emiliano Paz. Teraz nie możemy jej spłacić i dlatego zwracamy się do ciebie, Jupiterze.
– Do mnie?
– Póki żyję, nie sprzedamy więcej ziemi Alvarów – mówił Pico z zawziętością w głosie. – Przez wiele pokoleń Alvarowie zgromadzili dużo mebli, dzieł sztuki, książek, strojów, narzędzi… Rozstawanie się z rodzinnymi pamiątkami jest dla nas bolesne, ale musimy wpłacić pieniądze i przyszedł czas na sprzedanie tego, co się da. Słyszałem, że twój wujek Tytus kupuje takie rzeczy i płaci przyzwoicie.
– Jeszcze jak kupuje! – wykrzyknął Pete. – Im starsze rzeczy, tym lepiej.
– Myślę, że wujek Tytus będzie zachwycony – powiedział Jupiter. – Chodźmy.
Jupiter był sierotą i mieszkał ze swym wujkiem Tytusem i ciocią Matyldą na przedmieściu Rocky Beach. Naprzeciw ich małego domu znajdowała się rodzinna firma – skład złomu Jonesa. Wszyscy, jak długie i szerokie wybrzeże południowej Kalifornii, znali tę nadzwyczajną rupieciarnię. Znajdowały się tam nie tylko zwykłe używane rzeczy, jak stare rury i dźwigary stalowe, tanie meble i przyrządy, ale również prawdziwe skarby, które wujek Tytus kolekcjonował: stare marmurowe urządzenia łazienek, kraty z kutego żelaza, rzeźbione drewniane płyty na boazerie.
Codzienną pracę w składzie wujek Tytus pozostawiał cioci Matyldzie. Sam był bardziej zainteresowany skupywaniem przedmiotów, które później sprzedawali. Brał udział we wszystkich wyprzedażach i licytacjach. Nic nie sprawiało mu większej radości, niż okazyjny zakup jakiegoś starego dobytku rodzinnego. Jak przewidzieli Jupe i Pete, oferta Alvarów go zachwyciła.
– Na co czekamy? – zapytał z błyszczącymi oczami.
Parę minut później ciężarówka Jonesów jechała na północ, zostawiając za sobą Ocean Spokojny i zmierzając ku nadbrzeżnym górom i ranczu Alvarów. Za kierownicą siedział Hans, jeden z dwu Bawarczyków pracujących w składzie, obok Tytus i Diego. Jupiter, Pete, Bob i Pico jechali na platformie otwartej ciężarówki. Listopadowe popołudnie było wciąż słoneczne, ale nad górami zbierały się czarne chmury.
– Jak myślicie, czy te chmury przyniosą wreszcie trochę deszczu? – zapytał Bob.
Nie padało od maja i każdego dnia oczekiwano nadejścia zimowych deszczy.
Pico wzruszył ramionami.
– Może. To nie pierwsze chmury, jakie pojawiły się tej jesieni. Przydałby się deszcz, i to jak najszybciej. Szczęśliwie ranczo Alvarów ma rezerwuar wodny, ale powinien być wypełniany każdego roku. A teraz poziom wody jest bardzo niski.
Pico spoglądał na wyschnięty brunatny krajobraz z jaśniejszymi plamami przykurzonej zieleni dębów.
– Kiedyś były to ziemie Alvarów – powiedział. – W górę i w dół wybrzeża i daleko poza góry. Ponad dwadzieścia tysięcy akrów.
Bob pokiwał głową.
– Hacjenda Alvarów. Uczyliśmy się o tym w szkole. Ziemia nadana przez króla Hiszpanii.
– Tak – powiedział Pico. – Nasza rodzina mieszka tu od dawna. Juan Cabrillo, pierwszy Europejczyk, odkrywca Kalifornii, zajął ją dla Hiszpanii w 1542 roku. Ale Carlos Alvaro był w Ameryce jeszcze wcześniej! Był żołnierzem konkwistadorów Hernana Cortesa, gdy ten w 1521 roku rozgromił Azteków i podbił południowy Meksyk.
– O rany, o sto lat wcześniej, nim koloniści wylądowali w Plymouth Rock! – wykrzyknął Pete.
– Kiedy Alvarowie przybyli do Kalifornii? – zapytał Jupiter.
– Znacznie później – odparł Pico. – Hiszpanie osiedlili się w Kalifornii dopiero w dwieście lat po odkryciu jej przez Cabrilla. Kalifornia leżała bardzo daleko od miasta Meksyk, stolicy Nowej Hiszpanii, i dostępu do niej bronili wojowniczy Indianie. Początkowo Hiszpanie mogli dotrzeć do Kalifornii tylko morzem.
– Nawet myśleli, że Kalifornia jest wyspą, prawda? – powiedział Jupe.
Pico skinął głową.
– Przez pewien czas. Później, w 1769 roku, kapitan Gaspar de Portola poprowadził ekspedycję na północ i dotarł lądem do San Diego. Przybył z nim mój przodek, porucznik Rodrigo Alvaro. Portola poszedł dalej, odkrył zatokę San Francisco i na koniec, w 1770 roku, założył osadę w Monterey. W drodze na północ mój przodek Rodrigo zobaczył te obszary, gdzie dziś znajduje się Rocky Beach, i później zdecydował się tutaj osiedlić. Ubiegał się o ziemię u gubernatora prowincji w Kalifornii i w 1784 roku została mu nadana.
– Myślałem, że dostał ziemię od króla Hiszpanii – wtrącił Pete.
– W pewnym sensie – przytaknął Pico. – Cały obszar Nowej Hiszpanii należał oficjalnie do króla. Gubernatorzy Meksyku i Kalifornii mogli jednak nadawać ziemię w jego imieniu. Rodrigo otrzymał pięć mil kwadratowych, co stanowi ponad dwadzieścia dwa tysiące akrów. Teraz zostało nam tylko sto akrów.
– Co się stało z resztą? – zapytał Bob.
– Hm? – Pico spoglądał w dal. – W jakiś sposób dokonała się sprawiedliwość. My, Hiszpanie, odebraliśmy ziemię Indianom, inni zabrali ją nam. Było wielu potomków Alvarów w ciągu lat i ziemię wielokrotnie dzielono. Część sprzedano, część rozdano, część rozkradziono za pomocą różnych oszustw urzędników kolonialnych. Tyle było tej ziemi, że to wszystko zdawało się nie mieć znaczenia.
Kiedy w 1848 roku Kalifornia stała się częścią Stanów Zjednoczonych, zaczęto kwestionować prawa własności i obarczać właścicieli podatkami. Powoli ranczo stało się zbyt małe, by przynosić zyski. Ale nasza rodzina zawsze była dumna ze swego hiszpańsko-meksykańskiego dziedzictwa. Noszę imię po ostatnim meksykańskim gubernatorze Kalifornii, Pio Pico, a pomnik wielkiego Cortesa wciąż stoi na terenie naszej posiadłości. Alvarowie nie rezygnowali z uprawiania ziemi. Kiedy ranczo przestawało być opłacalne, sprzedawali tylko część gruntów, żeby mieć na życie.
– A pan Norris chce zabrać resztę! – wykrzyknął Pete.
– Nie dostanie – powiedział Pico z mocą. – To uboga ziemia i nie starcza jej teraz na hodowanie bydła, ale trzymamy kilka koni, zasadziliśmy drzewa awokado i uprawiamy trochę warzyw. Mój ojciec i wuj, którzy już nie żyją, często, żeby utrzymać ranczo, pracowali w mieście. Jeśli będzie trzeba, Diego i ja zrobimy to samo.
Szosa lokalna, którą jechali, prowadziła przez pagórkowaty teren na północ. Teraz osiągnęli odcinek biegnący przez rozległą, otwartą przestrzeń, zupełnie płaską, później zataczał on szeroki łuk w lewo, na zachód. W połowie krzywizny odgałęziała się w prawo kręta bita droga. Pico wskazał na nią.
– Biegnie przez ranczo Norrisa.
Detektywi dostrzegli w oddali zabudowania gospodarskie, ale nie mogli rozróżnić stojących przy nich pojazdów. Byli ciekawi, czy Chudy i Cody wrócili.
Zatoczywszy łuk szosa biegła przez mały, kamienny most nad wyschniętym korytem rzeki.
– To rzeka Santa Inez, granica naszej ziemi – powiedział Pico. – Nie będzie w niej wody, póki nie przyjdą deszcze. Nasza tama na rzece jest o milę dalej na północ, u czoła tych grzbietów.
Grzbiety górskie, o których mówił Pico, zaczynały się zaraz za rzeką i wznosiły w prawo od szosy lokalnej. Stanowiły zespół małych, stromych i wąskich wzgórz, które opadały w dół z gór na północy, niczym długie palce.
Читать дальше