W biurze na pierwszym piętrze zastał Dalgliesha za biurkiem, nad otwartą teczką. Stanął jak wryty w drzwiach, ukrywając zdumienie. Komisarz miał szarą twarz i głowę owiniętą bandażem. Siedział sztywno wyprostowany, z rękami na blacie i dłońmi rozpostartymi na rozłożonych kartkach. Ta poza była znajoma. Masterson pomyślał, nie po raz pierwszy, że komisarz ma piękne ręce i wie, jak je wyeksponować. Dawno temu uznał, że Dalgliesh jest jednym z najdumniejszych ludzi, jakich zna. Jednak zbyt starannie ukrywał swoje zarozumialstwo, by stało się rzeczą powszechnie znaną, toteż przyjemnie było przyłapać go teraz na tym drobnym przejawie próżności. Dalgliesh spojrzał na niego bez uśmiechu.
– Oczekiwałam pana dwie godziny temu, sierżancie. Co pan robił?
– Zdobywałem informacje niekonwencjonalnymi metodami, panie komisarzu.
– Wygląda pan, jakby sam padł ofiarą niekonwencjonalnych metod.
Masterson powstrzymał się od riposty, która sama się narzucała. Jeśli stary postanowił być tajemniczy co do swoich obrażeń, to nie da mu tej satysfakcji, żeby okazać ciekawość.
– Tańczyłem prawie do północy, panie komisarzu.
– W pańskim wieku to nie powinno być zbyt męczące. Niech pan mi opowie o tej kobiecie. Wygląda na to, że zrobiła na panu wrażenie. Miał pan miły wieczór?
Masterson mógł zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że miał koszmarny wieczór. Zadowolił się jednak złożeniem sprawozdania ze zdobytych informacji. Tango pokazowe rozważnie pominął. Instynkt ostrzegł go, że Dalgliesh mógłby nie uznać tego ani za śmieszne, ani za mądre. Ale poza tym dokładnie opisał przebieg wieczoru. Starał się trzymać faktów i mówić beznamiętnie, jednak po chwili zdał sobie sprawę, że ta relacja zaczyna mu sprawiać przyjemność. Jego charakterystyka pani Dettinger była zwięzła, lecz zjadliwa. Pod koniec nie krył już pogardy i obrzydzenia. Czuł, że ten złośliwy opis nieźle mu wychodzi. Dalgliesh słuchał w milczeniu. Pochylił obandażowaną głowę nad teczką i Masterson nie widział jego miny. Kiedy sprawozdanie dobiegło końca, podniósł wzrok.
– Lubi pan swoją pracę, sierżancie?
– Tak, panie komisarzu, przeważnie lubię.
– Tak właśnie myślałem.
– Czy to coś nagannego?
Masterson wiedział, że wchodzi na niebezpieczny grunt, ale nie mógł się powstrzymać. Dalgliesh nie odpowiedział na pytanie, tylko oświadczył:
– Nie sądzę, aby policjant mógł zawsze zachować życzliwość. Jednakże kiedy okrucieństwo zaczyna sprawiać przyjemność, to pora zmienić zawód.
Masterson oblał się purpurą i zagryzł usta. I kto to mówi! Dalgliesh, który w ogóle nie dostrzega, że jego podwładni mają jakieś życie prywatne, ten, który potrafi złośliwą uwagą zmiażdżyć adwersarza jak pałką. Życzliwość! Ciekawe, czy sam jest taki życzliwy? I ile swoich głośnych sukcesów zawdzięcza życzliwości? Oczywiście, nigdy nie sięga do brutalnych metod. Jest zbyt wyniosły, zbyt sumienny, zbyt opanowany, zbyt mało ludzki w końcu, żeby pozwolić sobie na coś tak zrozumiałego, jak odrobina praktycznej brutalności. Jego reakcja na zło to zmarszczenie nosa, nie tupnięcie nogą. Ale życzliwość! Dobre sobie!
Dalgliesh ciągnął dalej, jakby nigdy nic.
– Będziemy musieli przesłuchać jeszcze raz panią Dettinger, oczywiście. I podpisać protokół. Myśli pan, że mówiła prawdę?
– Trudno powiedzieć. Nie widzę, czemu miałaby kłamać. Ale to dziwna kobieta i w pewnym momencie była na mnie zła. Może sprawiło jej to jakąś perwersyjną przyjemność, że wyprowadzi nas w pole. Mogła na przykład podać nazwisko Grobel, podczas gdy chodziło o kogoś innego.
– Czyli osoba, którą jej syn rozpoznał na oddziale, może być inną oskarżoną z Felsenheim, która wciąż żyje i jej los jest nieznany. Co dokładnie syn jej powiedział?
– W tym cały problem, panie komisarzu. Jak się wydaje, dał jej do zrozumienia, że ta Niemka, Irmgard Grobel, jest tu zatrudniona, ale nie pamiętała dokładnie jego słów. Mówi, że to było coś w rodzaju: „To dziwny szpital, mamo, jedną z sióstr jest tu Grobel”.
– Z czego wynika, że to nie była siostra z jego oddziału, bo pewno by o tym wspomniał. Chociaż z drugiej strony mógł nie zauważyć siostry Brumfett ani nie zdawać sobie sprawy, że jest siostrą oddziałową. Przy jego stanie zdrowia, subtelności hierarchii szpitalnej mogły mu umknąć. Zgodnie z dokumentacją medyczną był większość czasu nieprzytomny albo w malignie, co podważałoby jego zeznania, nawet gdyby tak niefortunnie nie umarł. W każdym razie wygląda na to, że matka nie wzięła początkowo jego słów poważnie. Wspomniała o tym komuś w szpitalu? Może pannie Pearce?
– Twierdzi, że nie. Myślę, że w tym czasie troszczyła się głównie o to, by zabrać rzeczy syna, otrzymać świadectwo zgonu i wystąpić o pieniądze z polisy ubezpieczeniowej.
– To sarkazm, sierżancie?
– Cóż, płaci niemal dwa tysiące funtów rocznie za lekcje tańca, a oszczędności jej się kończą. Szkoła Delaroux życzy sobie opłat z góry. Dowiedziałem się wszystkiego o jej finansach, kiedy odwiozłem ją do domu. Pani Dettinger nie miała zamiaru nic dalej robić z tą sprawą. Ale później dostała rachunek Courtney-Briggsa i przyszło jej do głowy, że może posłużyć się historią syna, żeby dostać obniżkę. I dostała. Pięćdziesiąt funtów.
– Co by znaczyło, że Courtney-Briggs jest albo hojniejszy, niż można przypuszczać, albo uznał, że informacja jest warta tych pieniędzy. Zapłacił jej od ręki?
– Mówi, że nie. Odwiedziła go najpierw w gabinecie na Wimpole Street, w środę wieczorem, dwudziestego pierwszego stycznia. Wtedy wiele nie wskórała, więc zadzwoniła do niego w sobotę rano. Recepcjonistka powiedziała, że doktor Courtney-Briggs wyjechał z kraju. Chciała zadzwonić jeszcze raz w poniedziałek, ale z samego rana, pierwszą pocztą, przyszedł czek na pięćdziesiąt funtów. Nie było listu ani wyjaśnienia, tylko formułka grzecznościowa z podpisem. Ale to jej wystarczyło.
– Tak więc w zeszłą sobotę wyjechał z kraju. Ciekawe dokąd? Do Niemiec? Trzeba to sprawdzić.
– To wszystko wydaje się takie nieprawdopodobne, panie komisarzu – powiedział Masterson. – I nie pasuje do reszty.
– No właśnie. Wiemy już niemal na pewno, kto zabił obie dziewczyny. Logicznie rzecz biorąc, wszystkie fakty wskazują na jedną osobę. I, jak pan mówi, ta nowa poszlaka nie pasuje. To denerwujące, kiedy grzebie się w błocie w poszukiwaniu brakującego fragmentu łamigłówki, a potem znajduje się kawałek z zupełnie innej układanki.
– Więc uważa pan, że to nieistotne, panie komisarzu? Byłbym niepocieszony, gdyby się okazało, że wyciągałem to wszystko z pani Dettinger na próżno.
– Ależ jest istotne. Jest niezwykle istotne. I mamy dowód, który to potwierdza. Znaleźliśmy wypożyczoną książkę. Biblioteka Westminster była bardzo pomocna. Panna Pearce była tam w czwartek, ósmego stycznia, kiedy miała wolne popołudnie, i poprosiła o książkę na temat niemieckich procesów wojennych. Powiedziała, że interesuje ją szczególnie proces w Felsenheim w listopadzie 1945 roku. Nie mogli nic znaleźć u siebie, ale obiecali, że popytają w innych londyńskich bibliotekach i zaproponowali, by wróciła lub zatelefonowała za dzień lub dwa. Zatelefonowała w sobotę rano. Powiedzieli, że udało im się zdobyć książkę, która między innymi traktuje o procesie w Felsenheim, i przyszła po nią jeszcze tego samego popołudnia. Przy każdej wizycie przedstawiała się jako Josephine Fallon, pokazywała jej kartę i niebieski żeton. W normalnych okolicznościach nie zwróciliby oczywiście uwagi na nazwisko i adres. Stało się tak tylko dlatego, że musieli zamówić tę książkę z innej biblioteki.
Читать дальше