– To wszystko – Mock usłyszał wahanie w głosie Sophie. – Wiesz, mam wielką tremę…
– Nie martw się. Trzymam za ciebie kciuki.
– Mówisz tak jasno i prosto… Tak pewnie…
Mock milczał. Obrazy porannych uniesień stanęły mu przed oczami. Poczuł wzruszenie i wypełniła go nagła fala szczęścia.
– Wiem, wiem, kochanie, powinnam już kończyć.
– Tak, Sophie. Tak, kochanie – powiedział miękko. – Mam coś pilnego do zrobienia. Spotkamy się na koncercie.
Mock odłożył słuchawkę. Po upływie sekundy znów ją podniósł. Zdawało mu się, że przez jednostajny sygnał słyszy poranne westchnienia Sophie.
Otrząsnął się ze wspomnień, zapiął kołnierzyk i zaciągnął krawat.
– Von Stetten! – krzyknął. – Proszę do mnie!
Bladolicy sekretarz wszedł bezgłośnie. W dłoni trzymał notatnik i czekał na polecenia.
– Notujcie – Mock założył ręce na kark. – Punkt pierwszy. Od dziś przez kilka dni muszę pracować do późna w naszym archiwum. Proszę napisać odpowiednie pismo w tej sprawie do Kluxena, administratora budynku. Archiwista Scheier ma mi jak najszybciej przynieść zapasowy klucz do archiwum, bym mógł tam pracować w dzień i w nocy. Wzór pisma znajdziecie wśród papierów sprawy Lebersweilera z grudnia dwudziestego piątego. Punkt drugi. Jutro, o ósmej rano, mają być u mnie Kleinfeld i Reinert, zaufani ludzie Mühlhausa. Będą ze mną pracować w archiwum. Rano proszę zapytać o pozwolenie naszego szefa. Jestem pewien, że nie będzie miał nic przeciwko temu, ale pro forma… Punkt trzeci. Przekażecie mojemu służącemu Adalbertowi dwa polecenia. Należy odebrać zamówioną wcześniej etolę z norek ze sklepu Beckego i mój frak z pralni na Topfkram. Ma mi to przywieźć tutaj o siódmej. Punkt czwarty. Kupcie mi coś do jedzenia i przynieście do archiwum. Tam będę. To wszystko.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, TRZY KWADRANSE NA SIÓDMĄ
Mock wsiadł do taksówki na Blücherplatz i kazał się wieźć do Domu Koncertowego na Gartenstrasse. Taksówkarz nie był zachwycony tak krótkim kursem, toteż nawet nie próbował bawić rozmową pasażera. Byłoby to zresztą bezskuteczne. Mock, wbity w przyciasny frak i rozdrażniony nikłymi efektami archiwalnej kwerendy, palił się do rozmowy równie gwałtownie jak jego cicerone. Humoru nie poprawił Mockowi nawet zdecydowany atak zimy. Zapatrzony w pęczniejący od śniegu dach Teatru Miejskiego, rozważał wyniki poszukiwań. W policyjnym archiwum było około tysiąca teczek dotyczących morderstw. Mock przejrzał prawie sto z nich. Była to żmudna i jałowa robota. Żaden z policyjnych archiwistów nigdy nie przypuszczał, że ktoś może szukać w kartotece jakichkolwiek toponimów, i akta nie były zaopatrzone w indeksy nazw miast i ulic. Oprócz indeksu nazwisk – wykonanego niedawno przez wynajętych w tym celu archiwistów – nie było dla eksploratora archiwaliów żadnej pomocy. Mock musiał zatem czytać archiwa, licząc, że natrafi na adres Rynek 2 lub Taschenstrasse 23-24 i że znajdzie datę jakiejś zbrodni, która została przypomniana rok później. Tylko raz spotkał się z adresem kamienicy, w której mieszkał Gelfrert. W aktach opisany był przypadek pedofila, który w maju zgwałcił ośmioletnią dziewczynkę w piwnicy w Kocim Zaułku. Ten zboczeniec mieszkał na parterze Friedrich-Wilhelm-Strasse 21, czyli był sąsiadem Gelfrerta. Nic więcej Mock nie znalazł.
Teraz, kiedy jechał przez obsypane śniegiem miasto, targały nim gwałtowne uczucia. Irytowała go własna ciekawość i dociekliwość, które kierowały jego myśli w stronę dawnych zbrodni i nieszczęść, a studiował je z takim zaangażowaniem, że zapominał o sprawie Gelfrerta-Honnefeldera. Przeklinał po raz tysięczny tego dnia samego siebie za to, że wychodził z jakichś pseudofilozoficznych, deterministycznych założeń, opierając całą sprawę na osobliwym analizowaniu tego, co przypadkowe i konieczne. Wściekał się na siebie za prowadzenie śledztwa, w którym przedmiot poszukiwań nie był jasno określony. Ponadto nie dawała mu spokoju kara piętnastu lat więzienia, na jaką skazał owego pedofila pruski wymiar sprawiedliwości. Był jeszcze jeden powód zdenerwowania Mocka: nie miał dziś w ustach nawet kropli alkoholu.
Nic dziwnego, że w takim stanie ducha nie dał ani feniga napiwku małomównemu taksówkarzowi, który zatrzymał się przy Gartenstrasse, naprzeciwko Domu Koncertowego, ozdobionego wielkim napisem „Adwentowy koncert dobroczynny”. Dźwigając pod pachą pudło z prezentem dla Sophie, Mock wszedł do ogromnego przedsionka wspaniałego gmachu zaprojektowanego niedawno przez Hansa Poelziga. W szatni zostawił wierzchnią garderobę oraz prezent, następnie ruszył w stronę dwuskrzydłowych drzwi, przy których wyelegantowani bileterzy kłócili się z jakimś człowiekiem.
– Nie ma pan imiennego zaproszenia! – krzyczał bileter. – Proszę stąd odejść!
– Nie zależy wam na moich pieniądzach? – Mock rozpoznał głos Smolorza. – Są gorsze od pieniędzy innych ludzi? Może mam je wam zostawić, żebyście poszli na piwo? Może wam się nie podoba, że jestem bez fraka?
Mock podskoczył do Smolorza i ujął go pod rękę.
– Ten pan nie ma do was zaufania – Mock, rozbawiony nieoczekiwanie całą sytuacją, rzucił kpiące spojrzenie bileterom. – I słusznie, bo, sądząc po waszych ryjach, podawano wam już w podstawówce wódkę zamiast tranu.
Mock odciągnął Smolorza na bok, nie zwracając uwagi na zdumionych portierów.
– No i co? – zapytał.
– W porządku. Przedpołudnie u panny Pflüger. Potem u pana w domu. Obie. Cały czas ćwiczyły – bąkał Smolorz.
– Dziękuję wam, Smolorz – Mock spojrzał przyjaźnie na podwładnego. – Jeszcze niecałe dwa tygodnie. Wytrzymajcie. Potem w nagrodę za dobrą robotę dostaniecie tydzień nieewidencjonowanego urlopu. Przed samymi świętami. Dziś jesteście już wolni.
Smolorz uchylił kapelusza i powłócząc nogami, udał się do wyjścia, w którym błyszczały śnieżnobiałe wykrochmalone gorsy, cekiny, chińskie wachlarze i kolorowe pióra. Mock wyjął zaproszenie i ustawił się w kolejce za pewną chudą damą, która w jednej dłoni dzierżyła lorgnon, w drugiej zaś długą cygarniczkę z dymiącym papierosem. Bileterzy nie żądali od niej zaproszenia, lecz pełni szacunku opuścili brody na piersi.
– Och, kogo ja widzę?! – zakrzyknęła dama. – Czy to naprawdę pan, panie markizie? Och, co za zaszczyt! – afektowana dama odwróciła się do stojących za nią ludzi, by podzielić się z nimi swoim wspaniałym odkryciem. Jej uwagę przykuł stojący za nią Mock.
– To niewyobrażalne, drogi panie – damie pomyliło się i zamiast lorgnon do oka przyłożyła cygarniczkę. – Bileterem na dzisiejszym balu jest sam markiz Żorżyk de Leschamps-Brieux!
Najwyraźniej dotknięta niewielkim wrażeniem, jakie wywarła na radcy jej informacja, popłynęła w stronę foyer, wypuszczając dym jak parowiec, natomiast sam Żorżyk, oskarżony przez Mocka o picie wódki w szkole powszechnej, spojrzał pogardliwie na jego zaproszenie.
– A waszej ekscelencji, radcy kryminalnemu – Żorżyk powoli odczytywał z zaproszenia tytuły – przekazał swoje datki ów awanturnik, który usiłował wejść bez zaproszenia?
– Tak, ponieważ jestem abstynentem – odparł Mock i minął zdegustowanego Żorżyka.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, GODZINA DZIEWIĄTA WIECZOREM
Koncert dobroczynny miał się ku końcowi. Sophie, uszczęśliwiona owacjami, brakiem alkoholowej woni u męża oraz wyrazami podziwu, jakimi ją obdarzało w czasie antraktu najlepsze wrocławskie towarzystwo, zsunęła z dłoni rękawiczkę i pozwoliła, by suche i silne palce Eberharda przesuwały się lekko po gładkiej skórze jej dłoni. Mock zamknął oczy i rozpamiętywał występ Sophie, jej nieporuszony spokój przy fortepianie, jej zachowanie pełne powściągliwej elegancji, bez egzaltacji i dzikiego podrzucania głowy. Podziwiał nie tyle grę żony, ile linie jej ciała, wyeksponowane przez czarną obcisłą suknię. Zachwycał go profil Sophie z dumnym wzniesieniem koka, lekko wklęsła linia szyi, kruchość ramion, bliźniacza krągłość pośladków. Rozpierała go samcza duma. W czasie antraktu patrzył z góry na innych mężczyzn i nieustannie okrążał żonę, jakby chciał powiedzieć: „Nie zbliżać się – oznaczam swoje terytorium”.
Читать дальше