Drzwi otworzyły się i stanął w nich niski mężczyzna w kurtce, którego braki w uzębieniu Popielski widział aż z tej odległości.
– Dzień dobry. – Cygan uchylił kapelusza.
– A dobry, dobry – odpowiedział mężczyzna i przyglądał się nieufnie nieznajomemu.
– Najmocniej pana przepraszam, nazywam się Kazimierz Potok i jestem bratem Zdzicha Potoka, pańskiego sąsiada. Nie ma go teraz w domu, a ja przyjechałem z daleka. Nie wie pan, gdzie on może być?
– Nie mówił, że ma brata. – Zza ramienia sąsiada wychyliła się jakaś zaniedbana kobieta.
– On w ogóle wiele nie mówi – roześmiał się Cygan.
– Co recht, to recht – odparł sąsiad. – Un ni bajtluji za bardzu. Nu ali nie ma gu, un wyjechał dzisiaj, nie gadał, gdzie… Wróci w przyszłu niedzieli.
– Wiedziałem, że ma dzisiaj wyjechać, ale nie wiedziałem, o której… No i nie zdążyłem – zafrasował się Cygan. – No nic… W przyszłą niedzielę, powiada pan… Niedobrze… Myślałem, że z nim posiedzę do odjazdu mojego pociągu do Przemyśla. Bo ja mam pociąg dopiero za dwie godziny…
– No to siadaj pan u mni. – Mężczyzna otworzył szeroko drzwi. – Wieli nie mam, ali dla brata pana Zdzisława herbata i sumyr z cybulu zawszy si znajdzi.
– Nie chciałbym panu robić kłopotu… Może pan wie, kto ma klucze do jego mieszkania… U niego przeczekam te dwie godzinki…
– Ta oj, ja durnowaty. – Sąsiad uderzył się w czoło. -Ta ja mam kluczy! Chodź pan, otworzym!
Sąsiad wrócił z kluczami i otworzył drzwi mieszkania Potoka. Wszedł tam razem z Cyganem. Popielski słyszał, jak gościnny sąsiad pełni honory domu i każe Cyganowi „rozpłaszczyć się, szapoklak wieszać” i „siadać przy stoli”. Za chwilę wrócił do swojego mieszkania. Kiedy zamykał drzwi, jego żona stwierdziła:
– Ten gościuniu za ładny jak na brata pana Zdzisława.
– Mozy przyrodni – usłyszał Popielski i drzwi się zamknęły.
Zapadła cisza. Po minucie Popielski był w mieszkaniu Potoka. Było to zwykłe kawalerskie mieszkanie z ciemną kuchnią, oddzieloną od przedpokoju cienką ceratową kotarą, wiszącą na drucie. W pokoju znajdowało się żelazne łóżko, stół, dwa krzesła i niewielka szafa. Wszystkie te przedmioty zawalone były kartkami, pokrytymi niedbałym pismem. Gdzieniegdzie atrament się rozlewał na kiepskim papierze i zapisy stały się zupełnie nieczytelne. Jedno było pewne – kartki pokrywały matematyczne i logiczne zapisy lub działania.
Pominąwszy ten naukowy nieład, mieszkanie sprawiało wrażenie schludnego i wysprzątanego. W kuchni oprócz żeliwnego zlewu, maszynki spirytusowej, małego blatu, umocowanego przy ścianie, szafki na naczynia i produkty oraz wiadra na śmieci niczego więcej nie było. Popielski sprawdził tę szafkę i ujrzał w niej kilka okruchów chleba i słoik z resztką smalcu. Wszedł do pokoju i otworzył szafę na ubrania. Znalazł w niej kilka brudnych koszul i odpinanych kołnierzyków. Najwidoczniej Potok miał tylko jeden garnitur i jeden płaszcz, i właśnie w tym ubraniu wyjechał. Na dnie szafy leżała gruba kartonowa teczka. Popielski odwiązał tasiemki i wyjął z niej plik około stu kartek pokrytych pismem maszynowym. Była to praca logiczna pisana po francusku. Popielski ze zdziwieniem zauważył, że jest w niej wiele starogreckich cytatów. Intensywnie myślał, a na jego skroni pulsowała żyła. Praca jest pisana po francusku, po francusku. Przerzucił kilka kartek. Ani znaki akcentuacyjne, ani inne francuskie diakryty i abrewiatury nigdzie nie były dopisane ręcznie.
– Kolego. – Wręczył teczkę Cyganowi. – Proszę to wysłać do Wrocławia, aby sprawdzili, czy ta praca była pisana na tej samej maszynie, którą znaleziono przy zamordowanej w Nowy Rok. Za godzinę proszę do mnie zadzwonić do domu, to podam panu dokładny adres.
– Tak jest. – Cygan w roztargnieniu przeglądał pościel Potoka. – Oj nieładnie, nieładnie – uśmiechnął się młody policjant, sięgając pod poduszkę. – Trzymamy tu chyba jakieś grube nieprzyzwoitości…
Cygan wyrzucił spod poduszki kilka zwiniętych fotografii. Nie spełniły się jego przypuszczenia. Nie były to pocztówki pornograficzne. Gra cieni i jakieś akcesoria typu wachlarz, szpada i sombrero świadczyły o tym, iż zdjęcia zrobiono w specjalistycznym atelier. Widniała na nich twarz – jedna i ta sama – fotografowana z profilu i en face. Z wyszczerzonymi zębami, z buzią w ciup oraz z rozchylonymi wargami.
– Panie komisarzu – Cygan już się nie śmiał – rzeczywiście nie jest on za ładny.
Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,
godzina dziewiąta rano
Kiedy Rita weszła do bramy, znalazła się na granicy światła i cienia. Granica ta – wyjątkowo, nienaturalnie ostra – cięła jej twarz wzdłuż nosa. Światło padało ze świetlika, który wycięty w dachu, wznosił się nad stromą spiralą schodów. Stała tak, wyprostowana i nieruchoma, między białym i jaskrawym światłem poranka a gęstym i wilgotnym światłem mroku. Nagle jej twarz przesunęła się o centymetr do przodu, mięśnie lekko zwiotczały, broda opadła, a powieki zaczęły się zamykać. Wyglądała, jakby dopadł ją nagle sen. Spod jednej powieki zaczął wypełzać i rozchodzić się po całym policzku rozdwojony język krwi. Pływała w niej żółć i resztki ścian oczu. Jej ciało runęło na deski podłogi, lecz głowa została na swoim miejscu, jedynie zakołysała się nieznacznie. Wisiała w powietrzu, a jakaś dłoń trzymała w zaciśniętej pięści oba warkocze Rity.
Z ust Popielskiego wydarł się dźwięk, który przypominał jednocześnie łkanie, kaszel i bulgot wymiotów. Komisarz usiadł na łóżku i położył dłoń na piersi pod jedwabną piżamą. Czuł, jak pod skórą bije mu serce. Spojrzał na swoją sypialnię, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Minęła chwila, zanim przeniósł się w końcu z ciemnej bramy, w której Ricie odrąbano głowę, do swojego mieszkania przy Ogrodzie Jezuickim. Mimo zasuniętych ciężkich kotar w pokoju było jasnoszaro. Na zewnątrz musiało świecić jaskrawe słońce, które cieszyło wszystkich spragnionych wiosny, a u niego jątrzyło jakieś epileptyczne nerwy w mózgu. Spojrzał na zegarek. Była dopiero dziewiąta.
– Dlaczegom się obudził? – zapytał sam siebie.
Jego organizm, przyzwyczajony od wielu lat do rygorystycznie przestrzeganych pór spoczynku, prawie nigdy nie buntował się bezsennością ani gwałtownymi przebudzeniami. Zawsze o piątej rano Popielski zapadał w kamienną niepamięć, a w samo południe podnosił swą głowę, obolałą od snu i tytoniowego zaduchu w sypialni. Niekiedy cierpiał na ból z powodu koszmarów nocnych, a raczej porannych. Zmory te przewalały się przez uśpiony umysł Popielskiego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, a pierwszy papieros rozpraszał skutecznie ich wspomnienie. Kilka razy w życiu zdarzyło mu się jednak, że budził się natychmiast pod ich wpływem. I tych kilka wypadków gwałtownych przebudzeń nauczyło go traktować nocne koszmary jak ostrzeżenia. Tak było podczas zesłania w Rosji, kiedy banda muzyków – pijanych, brodatych i oszalałych od wypitego spirytusu – wtargnęła do zajazdu, w którym odpoczywał po karcianej nocy, i rudymi od krwi siekierami zaczęła w czaszkach śpiących carskich oficerów wycinać osobliwe kliny. Tak było w czasach wiedeńskich, kiedy obłąkany szachista, który przegrał z nim partię o swoją kochankę, wdarł się do jego nędznego studenckiego pokoiku, unosząc w gołych dłoniach taflę szyby jak wojenny topór. Tak też było, gdy miał lat dziesięć i spał smacznie w domu swojej ciotki, gdzie zjawił się posłaniec z wieścią o jego ojcu, którego tatarscy bandyci zatłukli cepami pod Kijowem, i matce, która powiesiła się nazajutrz na kijowskim dworcu.
Читать дальше