– Odbiło ci? – potrząsnąłem głową. – Naprawdę myślisz, że Jovanka poszła na Glavę, żeby sobie postrzelać i wyrobić w ten sposób matczyny autorytet?
Uśmiechnął się nieoczekiwanie. Przekrwione spojrzenie cyklopiego oka było zaskakująco trzeźwe.
– Głupoty opowiadam? – Sam sobie odpowiedział kiwaniem głowy. – Ale przynajmniej korzystne dla niej. Bo postrzelać dla ratowania honoru to jedno, a dla sportu, żeby zobaczyć, jak to jest – całkiem inna rzecz.
– O czym ty mówisz?
– Nie strzela się do ludzi, by zaraz potem okrywać ich własnym płaszczem. Chyba że ktoś jest zupełnym amatorem, strzelił dla zabawy, a potem podszedł i zobaczył z bliska, co narobił. To pierwsze logiczne wytłumaczenie. A drugie… Każdy facet lubi czasem zabawić się w rycerza, kiedy ma obok kobietę.
– Chcesz powiedzieć – podsumowałem wziętym w cugle tonem – że to Jovanka była z nim tego dnia na Glavie i to z jej powodu strzelał? Czy może, że to ona, własnoręcznie…? A dowody? Masz chociaż cień dowodu?
Stał na tyle blisko, że wystarczył niedbały ruch. Lufa półcalówki musnęła trzymane przez Jovankę zdjęcie. Po chwilowym kryzysie dziewczyna chyba się jakoś pozbierała: siedziała już bez pomocy rąk. Pomijając tę, którą ją opasywałem.
– Było w wewnętrznej kieszeni. Na sercu – podkreślił.
– Nie pamiętam go.
Bełkotliwy głos Jovanki przestraszył mnie. Mila rozzłościł.
– Masz mnie za idiotę?!
– Dość tego – rzuciłem, przysuwając się bliżej i opierając jej plecy o swoją pierś. Spojrzenie miała coraz bardziej maślane. – Nie widzisz, co się dzieje? To może być wstrząs mózgu!
Byłem teraz lepiej unieruchomiony, ale Milo nie brał tego chyba pod uwagę, opierając koniec lufy o udo Jovanki, schylając się i wyjmując fotografię ze zwilgotniałych palców.
– Milion razy to oglądałem! – machnął mi nią przed oczami. – Pamiętam twarz tego skurwysyna lepiej od twarzy własnego brata!
– Ona jest ranna – warknąłem. Widok strumyczka śliny, bezkarnie sączącego się z kącika jej ust, podkręcił mi tętno o dobre kilkadziesiąt uderzeń. – Do cholery, Milo, nie teraz!
– Miałem tatusia i mamusię – rzucił mi zdjęcie. – A potem sprawdziłem jej papiery i znalazłem córkę.
Położyłem Jovankę na brzuchu, z potylicą możliwie daleko od zasiedlających Pecinac drobnoustrojów.
– O czym ty mówisz?
– O tej ślicznej, złotowłosej panience, której fotografię mamusia wozi ze sobą. Jeśli jej nie oglądałeś, to powiem krótko: to wykapany tatuś – trącił butem leżące w trawie zdjęcie.
Przyszło mi na myśl, że Jovanka nie tylko wozi portret Oli, ale i pilnuje lepiej niż pieniędzy. Powinien zginąć, kiedy nas okradli. Los, jak się okazuje, bywa złośliwym bydlęciem.
– Nie dziwiło cię, że nigdy nie szukała swoich bliskich? Wszyscy to robią, w Czerwonym Krzyżu i Czerwonym Półksiężycu aż się roi od ogłoszeń, zdjęć… Takie poszukiwania prawie nic nie kosztują. A jednak nie próbowała.
– Skończyłeś?
– Nie, nie skończyłem. Tyle o niej wiedziałem, nim poszliście na Pecinac. Ale nie miałem pewności. Potem zobaczyłem, jak pakuje się do tej nory i pełznie ćwierć kilometra na pokaleczonych kolanach, zdziera łokcie… I nadal nie byłem pewien. Dopiero kiedy się zdecydowała nurkować.
– Jest odważna – przypomniałem. – Sam powiedziałeś.
– To coś więcej niż odwaga. Ona wiedziała, czego tam szuka. I że nie utonie. To jest Pecinac. Myślisz, że skąd ta nazwa? Jaskiń tu do cholery, co rusz człowiek w jakieś dziury wpada… A ona proszę: od razu właściwą wyczuła.
– Co chcesz zrobić? – Stać mnie było na cichy i spokojny głos. – Zabijesz ją?
Nie umiał odpowiedzieć z marszu. Nim przetrawił pytanie, zdążyłem obmacać czaszkę dziewczyny. Jęknęła i poruszyła się, odruchowo uciekając przed bólem, ale była dostatecznie przytomna, by rozpoznać przyczynę i nie przeszkadzać mi przy badaniu.
– Ona zabiła mi brata.
– Jak na policjanta, łatwo wydajesz wyroki.
– Aha – pokiwał głową. – Mam iść do sądu, oddać sprawę fachowcom? Dzięki za radę.
– Nie ma za co. Po wojnie sądzą zwycięzcy i nie ma to wiele wspólnego ze sprawiedliwością. Nie mówię, byś dokądś chodził. Mówię, że mógłbyś dać jej szansę i wysłuchać drugiej strony.
– Proszę – rzucił szyderczo. – Niech pani mówi, pani Bigosiak. Zamieniam się w słuch.
– Zamień się w drwala – odparowałem. – Potrzebujemy noszy. Trzeba ją jak najszybciej dostarczyć do szpitala.
– Nic nie rozumiesz? – Nie poruszył się. – Wojna się skończyła, a oni dla zabawy zabili mi jedynego brata.
– Rodowa zemsta, co? Pięknie, tylko szkoda, że zabijesz nie tego, którego powinieneś. Mniejsza z tym, że ocaliła ci tyłek i zrobiła z Sułtana bryłkę mielonego. Milo się nie liczy, liczy się Mladen, tak? No to może o nim pomówimy?
– To znaczy? – burknął.
– Skąd wiesz, że strzelał i przykrywał płaszczem ten sam człowiek? Że w ogóle coś ich łączyło? A może jeszcze jakiś idiota wybrał się tego dnia na przełęcz?
– Idiota?!
– Nie powiesz, że to było mądre – rzuciłem twardo. – Żadna wojna nie wygasa w danej godzinie, nawet w dniu. Rozsądny człowiek upewni się, że wiadomość dotarła do każdego, a dopiero potem… Skąd wiesz, że ci z Pecinaca wiedzieli o…
– Bo im, kurwa, powiedziałem! Jeden jedyny raz posłałem człowieka z białą flagą! Zadbałem, by już nic nikomu… – Przez chwilę dyszał, wypuszczając z płuc resztki wściekłości. Kiedy znów przemówił, jego głos brzmiał zaskakująco inaczej. – Parlamentariusz niepotrzebnie najadł się strachu, bo Sułtan miał radio i dostał rozkazy wcześniej niż my. Od dwóch dni już chlali, ponoć wszyscy, z wartami włącznie. A zanim Mladen wybrał się do babki, chyba z sześciu Muzułmanów zlazło z Pecinaca i przed naszymi lufami pomaszerowało do domów.
– Szedł do babki?
– Wychowała nas – mruknął. – Głupi smarkacz. Obiecał, że jak tylko wojna się skończy… Była stara, chorowała, w każdej chwili mogła umrzeć. Pewnie dlatego nikt jej nic nie zrobił, chociaż została po tamtej stronie, a we wsi każdy wiedział, kto to są Nediciowie i z kim trzymają.
Zamilkł. Klęczałem nad nieruchomą Jovanką i bezczynnie patrzyłem, jak strumyk krwi nieśmiało wychyla się z lasu włosów, przecinając miodową skórę karku cienką, czerwoną nitką.
– Masz rację – przerwałem ciszę. – To draństwo.
– Morderstwo – sprecyzował. Nie oponowałem.
– Skąd wiesz, że to Rzeźnik…?
– Na przełęczy leżał śnieg. Ślady były dobrze widoczne, bo nie było komu zadeptywać. Próbowałem ratować Mladena, więc nie poszedłem wtedy po nich, ale…
– Ratować? Jeszcze żył? – Zawahał się, po czym z ociąganiem skinął głową. – To wszystko?
– O śladach? Wszystko. Facet zszedł z Glavy i biegiem wrócił na Pecinac.
– Pytam o opatrunek – powiedziałem powoli. – Opatrzył Mladena, prawda? Płaszcz był na koniec, najpierw zatamował krew? – Anemiczne wzruszenie ramion, nieme „i co z tego?” – Nie mówiłeś o opatrunku.
– A po cholerę? Dobry z ciebie detektyw, Sherlock się chowa.
– Nie żartuj. Właśnie zabijasz dwoje ludzi. Bo jak ona przegra – ująłem nadgarstek Jovanki – to i mała pójdzie do piachu. Więc może zróbmy to dobrze, co? – Zrozumiał i kiwnął głową. – To po kolei. Ilu widziałeś frontowców chodzących z pustymi kieszeniami?
– Słucham? – posłał mi zdumione spojrzenie.
Читать дальше