Wuj Tarabuk pisał.
Wdziałem kapelusz na głowę i już byłem u drzwi, gdy wuj Tarabuk triumfująco zawołał:
– Skończyłem!
Głos wuja zatrzymał mnie w progu.
– Skończyłem! – powtórzył wuj, podbiegając do mnie i podając mi świstek papieru.
– Oddasz to Piruzie do rąk własnych! – wołał wuj Tarabuk. – Powiesz jej tylko te cztery słowa: skromny utwór wielkiego poety.
– Dobrze, dobrze! – rzekłem, chcąc jak najprędzej uwolnić się od natrętnego wuja.
Wybiegłem szybko z pokoju i po chwili byłem już na ulicy. Wuj Tarabuk wysunął głowę przez okno i zawołał:
– A pamiętaj powiedzieć Piruzie, żeby przysłała po mnie do Bagdadu stu rycerzy konnych! Będę wprawdzie stawiał opór, ale bardzo lekki!
Przyśpieszyłem kroku i wkrótce tak się oddaliłem od wuja Tarabuka, że już nie słyszałem jego głosu.
Nazajutrz z rana byłem już w Balsorze. Omal się nie spóźniłem, gdyż okręt za chwilę miał już odbić od brzegu. Zdyszany wbiegłem na pokład. Poranek był słoneczny. Radość rozpierała mi piersi, gdym uczuł, że okręt, z lekka się kołysząc, unosi mnie hen daleko – w kraje nieznane. Wsparłem się łokciem o burtę okrętu i zapatrzyłem się w dal morską. Kołysanie okrętu wkrótce mnie uśpiło. Przymknąłem oczy i oddałem się z rozkoszą snowi, ponieważ zmęczony byłem całonocną podróżą. Zaledwo sen owładnął moim ciałem, a już poczułem, że wokoło mnie dzieją się jakieś czary. Fala, która z pluskiem uderzała o ścianę okrętu, rozpadła się nagle na dwoje i wynurzył się z niej znany mi dobrze łeb Diabła Morskiego.
– Jak się masz, Sindbadzie – rzekł Diabeł Morski, zaglądając mi do oczu swymi nieodpartymi ślepiami.
– Mam się nieźle – odpowiedziałem natychmiast, zdobywając się na ironię, nie pozbawioną wszakże strachu. – Nie rozumiem jednak, po co się wynurzasz z fali i ukazujesz moim oczom? Wcale nie jestem spragniony twego widoku.
– Stęskniłem się do ciebie – odrzekł Diabeł Morski – Byłem pewien, że rady moje utkwiły głęboko w twym sercu i że w końcu opuścisz nudny dom wuja Tarabuka, aby na świecie szerokim szukać nowych przygód.
– Gnają mnie w świat nie twoje rady, lecz moje własne marzenia i żądze – odrzekłem z dumą.
– Tym lepiej, tym lepiej, – zauważył Diabeł Morski. – Zawsze się o to starałem, aby rady moje odpowiadały twoim żądzom i marzeniom. Mam do ciebie żal słuszny za to, że ongi list mój wrzuciłeś do głębiny morskiej, zamiast go zachować przy sobie na pamiątkę. Znalazłem ten list w morzu i korzystam ze sposobności, aby go dzisiaj zwrócić tobie.
– Precz z tym listem! – zawołałem. – Nie po to go falom morskim oddałem, aby go znowu przyjąć z powrotem! Nie chcę tego listu! Brzydzę się tym listem! Protestuję przeciw temu listowi!
– Nadaremne twe okrzyki! – odrzekł Diabeł Morski. – Poniechaj wszelkich wysiłków i sprzeciwień. Znieruchomię cię moim wzrokiem i wsunę list z powrotem do kieszeni.
I Diabeł Morski utkwił we mnie swe straszliwe ślepie. Czułem, że pod wpływem jego przenikliwych, nieodpartych spojrzeń tracę z wolna siły i nieruchomieję. Nadaremnie starałem się poruszyć ręką, nogą, głową… Znieruchomiały mi ręce, znieruchomiały nogi i znieruchomiała głowa. Wówczas Diabeł Morski, zauważywszy zapewne, iż stopień mego znieruchomienia jest dość wysoki, zbliżył się do mnie z przeklętym listem w pysku i wsunął mi list do kieszeni, po czym szepnął:
– Zbudź się – zbudź się – zbudź!
Zbudziłem się nagle i dotknąłem ręką kieszeni, chcąc zbadać, czy śniłem tylko, czy też rzeczywiście byłem igraszką Diabła Morskiego. Niestety – list zaszeleścił w kieszeni. Przerażony, wyciągnąłem go zowąd szybko i przekonałem się, że jest to ten sam list, który mi przyniósł tyle nieszczęść podczas pierwszej mojej podróży.
Bojąc się, ażeby kapitan i marynarze nie ujrzeli w moim ręku przeklętego listu, włożyłem go z powrotem do kieszeni. Zaledwie to uczyniłem, niebo zachmurzyło się, błyskawica fioletowym zygzakiem zarysowała się na ołowiu chmur, rozległ się grzmot daleki i okręt nasz zakołysał się nerwowo na wzburzonych falach. Byłem pewien, że przyczyną burzy jest obecność na okręcie listu Diabła Morskiego. Nie myliłem się, gdyż takiej burzy nikt chyba jeszcze nie widział. Niebo i morze tak pociemniały, iż robiły wrażenie dwóch bezdennych otchłani, w których miotała się i ryczała sama ciemność, przemieszana z wichrem. Ludzie na pokładzie stali bez ruchu, nie wiedząc, co czynić. Nawzajem się nie widzieli, nawzajem nie słyszeli swych głosów.
Trudno było w tej ciemności wyróżnić kapitana. Zapewne wydawał jakieś rozkazy w celu ratowania okrętu, lecz – niestety – nikt tych rozkazów nie słyszał wśród ryku burzy i poświstu wichury. Olbrzymie fale wpadały na okręt, zatapiając ludzi i znosząc niektórych z pokładu. Wreszcie usłyszałem głuchy trzask łamiących się masztów i uczułem, że okręt nasz pogrąża się w toni morskiej. Odmówiłem z błyskawiczną szybkością modlitwę, którą marynarze odmawiają zazwyczaj w chwili, gdy okręt ma utonąć. I dobrzem uczynił, bo gdybym się spóźnił o małą chwilę, już bym nie zdążył jej odmówić, a kto wie czy bez pomocy tej modlitwy udałoby mi się uratować swe życie wśród ogólnego zniszczenia.
Woda zalała już pokład. Zapewne dolna część okrętu została naruszona i woda znalazła sobie dość szerokie ujście, gdyż w niespełna kilka minut uczułem, że grążę się wraz z okrętem w morzu. Już woda sięgała mi ramion, szyja tylko i głowa i wzniesione usilnie ręce sterczały nad jej powierzchnią. W tej chwili właśnie niebo z lekka się przejaśniło i zobaczyłem, że dokoła mnie sterczą tak samo szyje i głowy i wzniesione ku niebu dłonie moich towarzyszy. Zapadaliśmy się na dno coraz szybciej. Już dolne wargi nasze dotykały poziomu morza. Po chwili zobaczyłem bezsilne miotania się tonących beznadziejnie ciał ludzkich które nadaremnie borykały się w wodzie z okropną śmiercią. Przyszła kolej i na mnie. Jużem się zachłysnął dwa razy i miałem się zachłysnąć po raz trzeci, gdy nagle ujrzałem w pobliżu olbrzymi maszt, który, wichrem złamany, płynął po fali. Uczepiłem się oburącz tego masztu i popłynąłem wraz z nim tam, kędy 17 17 kędy (daw.) – dokąd, gdzie. [przypis edytorski]
wicher nas pognał. Płynąłem tak trzy dni i trzy noce, aż wreszcie pewnego poranku dotarłem do brzegów jakiegoś lądu.
Wyskoczyłem radośnie na ląd i rozejrzałem się dokoła, chcąc zrozumieć, gdzie jestem i czy znajdę jakiekolwiek pożywienie, czy też czeka mnie śmierć głodowa. Trzy dni bowiem i trzy noce nic w ustach nie miałem. Wokół mnie była zupełna pustynia. Piachy i piachy. Ani drzew, ani kwiatów, ani ptaków. Jeno pośrodku niemal piaszczystej równi ujrzałem przedmiot, który od razu przykuł moją uwagę. Był olbrzymi i okrągły, niby potwornie wielkie jajo. Żaden wszakże ze znanych mi ptaków tak olbrzymich jaj nie znosił. Toteż przyszedłem wkrótce do wniosku, że jeśli ów przedmiot jest – jajem, ptak, który je zniósł, należy w każdym razie do nieznanego mi gatunku ptaków. Prócz tego przyszło mi do głowy, że mogę skorzystać z zawartości tego jaja, aby głód zaspokoić, gdyż nie znajdę wokół żadnego innego pokarmu. W tym celu zbliżyłem się szybko do jaja, wyjąłem zza pasa topór podróżny i uderzyłem nim z całych sił w skorupę. Uderzenie topora nadłamało z lekka skorupy, w której ukazała się wąska szczelina. Natychmiast przez ową szczelinę zaczęło się sączyć białko. Nadstawiłem dłoni i począłem spijać świeże, smaczne białko, które ciurkiem płynęło z olbrzymiego jaja.
Читать дальше