Kochał więc intuicyjnie przez szyderstwo, kochał przeklinając, kochał obrażając, a zawsze kiedy się łza polała, zasypywał matkę wyznaniami miłosnymi, przeprosinami i prośbami.
– Błagam cię, tylko już mi nie becz, no nie becz mi, ty mi chyba na złość beczysz…
Prośbami, które stopniowo przybierały na stanowczości.
– Ostatni raz mówię, nie beczeć mi!
Aż wreszcie wychodził, schodził piętro niżej do mieszkania swojego brata starego kawalera, swojej siostry starej panny i żalił im się, z jaką to histeryczką ma do czynienia, żalił się donośnie i niezbyt żałośnie, rzec by można, głosem dominującym i nieproponującym odpowiedzi, toteż brat i siostra zawsze słuchali go w milczeniu, skupieni na swoich czynnościach, na garach, na gazecie czy choćby na defekacji, bo stary K. w pogoni za słuchaczem gotów był nawet żalić się przez drzwi ubikacji.
– To ja, rozumiesz, ją z rynsztoka wyciągam, ja z niej damę robię, z tej lumpen-kury, dach nad głową daję, ja ci tu, bracie, mezalians popełniam, się narażam przed wszystkimi, tego, znaczy, reputację, i staram się jakoś, żeby się nie śmiali, bracie, w towarzystwie, uczę ją tego-śmego, a ona mi ryczy? Beczy? Nic nie gada?! Ona se myśli, bracie, że mnie milczeniem ukarze, przeesz to jest prymityw zupełny, to nawet nie warto… nie warto… się rozwodzić nad tym, tylko się rozwieść, aach…
I tak aż do wyżalenia; wtedy nagle milkł, po czym wracał po schodach na górę, do matki (brat lub siostra w tym czasie mogli spokojnie opuścić toaletę) i jak gdyby nigdy nic pytał na przykład o kolacyjkę albo zapytywał, czy już mu zajęła miejsce przed telewizorem.
– Dzisiaj Kobra dobra. Zarezerwowałaś mi już fotel, głupkochanko ty ojżeszmoja?
I jakby dotknięty amnezją, dziwił się niewymownie:
– No co to za nieodzywanie się do męża-czyzny swojego?!
Obejmował ją kuchennie wpół, od tyłu przy zlewie, i całował w szyję.
– No przecież nie gniewamy się chyba na mnie o coś?
A na odchodnym do pokoju jadalnego mówił:
– To czekam na kolacyjkę. Chcesz, żebym dał głośniej dziennik?
Matka niestety cierpiała na dość wolną przemianę materii nastrojowej i podczas gdy stary K. uznawał, że wszelkie napięcia opadły, ona wciąż pozostawała sztywna od zgryzoty, a gdy z wolna zaczynała topnieć, on akurat zmęczony podlizywaniem się znów wpadał w fazę dumy, znów „wyciągał z rynsztoka”. Tak się nie mogli dopasować, sami do siebie, gdzieżbym ja więc mógł się wpasować między nich.
– Czemuś go zbił?! pytała matka, z czasem coraz głośniej, czas jej dodawał odwagi, lecz i ujmował nadziei, toteż beznadziejność biorąc za podstawowy doping, z czasem pytała coraz wyraźniej, już bez łez przełykanych, już bez drżenia w głosie, z przebiśniegami przekleństw, jeszcze pod nosem, na stronie, do siebie, potem już całkiem oficjalnie miotanych, potem już jedyną tarczę i rapier jednocześnie stanowiących. Bo moja matka nie była uczona w mowie, stary K. jednym wyważonym i skierowanym wprost do celu zdaniem unieważniał, odbierał jej język, z ust wyjmował i matka pozostawała bez języka, czy raczej z językiem martwym, znieczulonym.
Wreszcie milkła na kilka dni, jakby szukając sposobu, żeby się obudzić, myślała, że może śni życie na niewłaściwym boku, ale jakoś nie zdołała się odwrócić, więc przyszedł czas przekleństw i czas starości – tak się zbiegły ze sobą. Etykieta stała się etykietką i spłynęła z niej jak z pustej butelki porzuconej w deszczu. Wciąż jeszcze wstępnie pytała:
– Człowieku, za coś go zbił?!
Stary K. zawsze odpowiadał podobnie:
– Przede wszystkim go nie zbiłem, lekko go tknąłem, ale wiesz, co to jest za histeryk, zaraz beczy ryczy jak chory Benio i tą swoją chudą zdechlacką szyję wygina jak zarzynany kogut i tą grdykę wystopyrcza i się wyrywa. Lekko go tknąłem, ale to chuchro zaraz krew z nosa puszcza, przecież wiesz, że on tak umie na zawołanie…
Gadał, chodził wokół nas, wokół mnie zwiniętego w kłębek i matki pocieszającej, szepczącej do ucha:
– No już, już zaraz pójdzie stąd ten sadysta, więcej cię z nim nie zostawię, jemu to tylko bat dać, żeby ćwiczył w cyrku zwierzęta, to nie jest normalny chłop, biedne dziecko, Jezus, ty całą szyję masz czerwoną… Czemu on ma znowu szyję czerwoną, dusiłeś go, do cholery jasnej, czy co?! Chłopie, z tobą nie można dziecka zostawić na chwilę, przecież ty się nie nadajesz w ogóle na ojca, idź sobie na dół potresować swoje rodzeństwo, ty stary capie sadystyczny!!
I już się rozkręcali oboje nad moim kłębkiem, niezmiennie, zawsze, a z latami ich rozkręcanie się rozkręcało.
– No jasne, ona teraz będzie zaś dziecko nastawiać przeciw mnie, on sie od ciebie tej histerii nauczył, przecież mówię, że go nie tknąłem wcale nawet! Tylko lekko! A ty sie nie pytasz, co on ojcu powiedział, ty sie nie pytasz?!
– Ojcu?! Ty się, chłopie, nazywasz ojcem?
Coś ty zrobił dla niego w życiu? Czyś ty mu chociaż portret namalował?! Maltretować tylko umiesz, tak cie wychowała na gruchlika ta twojo matka, tajyndza!!!
Matka zaczynała godać mniej więcej wtedy, kiedy i stary K. rezygnował z poprawności językowej, jednocześnie uwalniały się w niej łzy i gwara familocka.
O, ona już znowu jedzie tym swoim rynsztokiem, tym językiem rynsztokowym jechać zaczyna, i to przy dziecku, nie po to cię z rynsztoka wyciągałem, żebyś w tym domu go używała! W t y m domu nikt nigdy nie używał takiego języka! I ja sobie przy dziecku nie życzę!!
Bo zdaje się, że ja tu rzeczywiście kogoś jeszcze muszę wychować!!!
– Ty chamie, ty gruchliku łoklany!! Wynoś mi sie do tych swoich z dołu, ty lebrze, ty wulcu, ty będziesz mie straszył?! Mie?! Jakby nie jo, to tyn dom by boł w ruinie, ty idioto!! Idź w pierony, niech cie nie widza na oczy!!!
I stary K. wychodził z trzaśnięciem i schodził piętro niżej, a tam już miał się z czego żalić, nawet gdy nie miał komu, nawet kiedy jego siostra wyszła właśnie na nieszpory panieńskie, nawet jeśli jego brat wyszedł właśnie na browary kawalerskie, żalił się sam sobie. Kiedy się stało na korytarzu, słychać było z pierwszego piętra monolog starego K., choć był to monolog apostroficzny, właściwie nawet dialog z matką, monologującą piętro wyżej, to znaczy oboje przeklinali się nawzajem w dwóch różnych mieszkaniach, jednakowoż czyniąc to z odpowiednim natężeniem, słyszeli się wzajemnie mimo oddzielającego sufitu względnie podłogi.
A kiedy już usłyszeli strzęp przeciwnego sobie monologu, przerywając dla zaczerpnięcia oddechu własny, oburzali się i napędzali, i rozkręcali tym bardziej, tak że kiedy się stało na korytarzu (a stało się, a stałem, bo wyszedłem na schody, bo z lęku o to, by się nie stało coś na moich oczach, wychodziłem, stawałem na półpiętrze), kiedy się stało na półpiętrze, tę przedziwną rozmowę wykluczających się pozornie monologów można było słyszeć najlepiej, w pół drogi między wulgarnym już na dobre jazgotem matki a niewiele bardziej wyszukanym bluzgiem ojca. Stałem, lub raczej przystawałem na chwilę, żeby posłuchać tego dialogu przez dwoje drzwi zamkniętych i korytarz, tych wyznań gniewnych, obietnic rozwodu, retrospekcji genealogicznych, tych bukietów ostów, którymi się smagali mimo różnicy pięter. Czasem, nie nadążając słowami za potokiem nienawiści, matka tupała wściekle w podłogę, namierzywszy pierwej miejsce, w którym w danej chwili podłoga była sufitem dla starego K., tupała i wrzeszczała już, zanosząc się i dławiąc, jak suka, która zaszczekuje się do utraty psiego oddechu.
Читать дальше