Joseph Heller - Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”
Здесь есть возможность читать онлайн «Joseph Heller - Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Boja była jasnoczerwona i dzwoniła tak niestrudzenie, że wkrótce ogłuchliśmy na jej dźwięk, podobnie zresztą jak na hałas elektrycznych tramwajów jeżdżących tuż obok Surf i troszeczkę dalej Railroad Avenue. Nocujący u nas po raz pierwszy krewni byli wstrząśnięci intensywnością i różnorodnością hałasów, które musieli znosić i na które nasza rodzina zdążyła się już dawno selektywnie uodpornić. W naszej niewinności i ignorancji nazywaliśmy wtedy tę boję bellboy. Dopiero po skończeniu anglistyki na Uniwersytecie Nowojorskim, zrobieniu magisterium na Columbii, kolejnym roku anglistyki na stypendium Fulbrighta w Oksfordzie oraz dwuletnim nauczaniu angielskiego na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, w trakcie rozmowy z moim znajomym, Marvinem Greenem, który od dziecka uwielbiał żeglować i sprzedawał diapozytywy, w czasie gdy ja zamawiałem je, pracując w dziale promocji magazynu „Time", otworzyły mi się oczy: wyrazu buoy, boja, nie wymawia się „boj" jak w buoyant, lecz bardziej poprawnie „bu-ej", jak w żadnym innym angielskim wyrazie, który znam. Słysząc po raz pierwszy jego wymowę, zaśmiałem się szyderczo, i myślałem, że zwariował. Oczywiście zaraz pobiegłem to sprawdzić w słowniku. Moja wersja wciąż bardziej mi się podoba.
Dopłynięcie do boi dzwoniącej nie było zbyt niebezpieczne, jeśli, po pierwsze, umiało się pływać, po drugie, wiedziało, jak do niej dotrzeć. Nie sposób było naprawdę przygotować się wcześniej do tego zadania. Nadchodził po prostu dzień, kiedy ten z nas, kto tam jeszcze nie był, dochodził do wniosku, że potrafi tego dokonać, i dołączał cały spięty do grupy innych chłopców, którzy dopłynęli do boi dzwoniącej i udało im się jakoś przeżyć. Bez względu na to, jak odważni i młodzi, byliśmy jednak zbyt ostrożni i rozsądni, żeby próbować samemu.
Stojące daleko w wodzie, przechylające się w lewo lub w prawo czarne portowe pale mówiły nam, jaki jest kierunek prądu, i w zależności od tego szliśmy kilka przecznic w górę lub w dół plaży. Chodziło o to, by prąd nie oddalił nas, lecz raczej poniósł w stronę unoszącej się na wodzie małej boi z okrągłą platformą dookoła, która była naszym celem. Tam dalej był na ogół dość silny i gdybyśmy pomylili się w obliczeniach i minęli boję, obawiam się, że wyczerpani poszlibyśmy na dno. Byliśmy zbyt młodzi i na pewno nie dość zahartowani, żeby pokonać odległość tam i z powrotem bez odpoczynku.
Na początku płynęliśmy całą grupą prosto do liny przy trzecim palu. Tam zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby złapać oddech, podbudować morale i uzupełnić zużyte zapasy energii. Potem, za ogólną zgodą, ruszaliśmy nie w stronę boi, lecz prosto przed siebie, licząc na to, że prąd poniesie nas ku unoszącemu się na wodzie obiektowi. Płynęliśmy niespiesznie, na zmianę pieskiem i wygodną odmianą stylu bocznego. Posuwając się naprzód, prowadziliśmy urywaną rozmowę, której wyłącznym celem, choć nie mówiliśmy tego głośno, było wzajemne dodanie sobie odwagi. Im dalej znajdowaliśmy się od brzegu, tym bardziej staraliśmy się trzymać razem. Stopniowo zbliżaliśmy się do boi dzwoniącej. Nie był to jakiś nadzwyczajny wyczyn, naprawdę; wymagał bardziej cierpliwości niż hartu ducha – chłodnej cierpliwości. Pracowało się po prostu spokojnie nogami i rękoma i spokojnie rozmawiało; po jakimś czasie można było rozróżnić znaki na czerwonej farbie i było się prawie u celu. Niepokój mógł pojawić się tylko, kiedy człowiek obejrzał się, zobaczył kurczący się, miniaturowy brzeg i uświadomił sobie – jeśli miał tak niespokojną wyobraźnię jak ja – jak daleko jest ewentualna pomoc. Nagle wszystko, co normalnie było duże, stawało się takie malutkie! (Dzisiaj samo przypomnienie tego lilipuciego obrazu wystarcza, żeby przeszedł mnie dreszcz). Oczywiście na jakąś pomoc można było zawsze liczyć ze strony płynących obok kolegów. A prąd przez cały czas niósł nas coraz bliżej. Kiedy znajdowaliśmy się jakieś piętnaście albo dwadzieścia jardów od boi, zmienialiśmy styl na dynamiczny, jak go wtedy nazywaliśmy, australijski kraul, i młócąc wściekle wodę, pokonywaliśmy błyskawicznie pozostałą część dystansu. Dotarłszy do celu, wdrapywaliśmy się na platformę i huśtając się parami po obu stronach, uruchamialiśmy z triumfem dzwon, żeby zwrócić na siebie uwagę całej plaży. Rewelacyjny był widok spienionych fal, które rozbijały się o podstawę boi.
Droga powrotna nigdy nie miała w sobie tego dramatyzmu, który ekscytuje młodego chłopca podejmującego męskie wyzwanie, głównie dlatego, że, jak sądzę, z każdą minutą nie oddalaliśmy się, lecz wracaliśmy w bezpieczne miejsce. I tym razem naszym celem była długa na kilka mil plaża, której nie sposób było ominąć. Ale kiedyś pewien chłopiec w czteroosobowej grupie bardzo się zmęczył i oznajmił, że nie da rady wrócić. Bez większego pośpiechu, nawet bez poczucia jakiegoś realnego niebezpieczeństwa, każdy z nas złapał go po prostu za jakąś część ciała i wspólnie doholowaliśmy go wystarczająco blisko trzeciego pala, żeby zdołał przepłynąć samodzielnie kilka ostatnich jardów. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Nie sądzę, byśmy zdawali sobie sprawę, że właśnie uratowaliśmy mu życie; tak naprawdę nie wierzyliśmy, że mógł utonąć.
Nie przypominam sobie jednak, bym popłynął kiedyś po tym wydarzeniu do boi. Wątpię również, żeby on to zrobił. Nazywał się Irving Kaiser, ten sam Irving Kaiser, który mieszkał piętro niżej – o rok młodszy i chudszy ode mnie, a ja byłem dosyć chudy – ten sam, którego sześć lat później zabił we Włoszech pocisk artyleryjski. Jego śmierć zasmuca mnie bardziej teraz, kiedy o tym piszę, niż, jak sądzę, pozwoliłem, by zasmucała mnie, gdy się o tym dowiedziałem i nawet potem, gdy wróciłem na Coney Island i widywałem się często z jego matką. Myślę, że nauczyłem się już wówczas tłumić bolesne emocje. Jestem żywym dowodem przynajmniej częściowej słuszności freudowskich teorii represji i nieświadomości, a pisząc w ten sposób tutaj i w innych książkach, które wydałem, być może również teorii zaprzeczenia i sublimacji.
Dzisiaj nie popłynąłbym tam za milion dolarów wolnych od podatku, chociaż nie wątpię, że bez trudu pokonałbym dystans tam i z powrotem. Powodem jest moja wciąż nie okiełznana wyobraźnia.
Mój brat nie przypominał sobie w ogóle epizodu z samochodem, kiedy kilka lat temu poruszyłem ten temat podczas jednego z rzadkich seansów niemrawych rodzinnych reminiscencji. Dzięki łagodnym korektom, jakich dokonał w jego percepcji czas, w wielkodusznej pamięci Lee byłem zawsze „grzecznym chłopcem" i choć skończyłem dawno sześćdziesiąt lat, dla niego nadal nim pozostałem. Był dumny ze mnie i ze swojego syna Paula, który zrobił karierę jako agent doradztwa personalnego, a później producent telewizyjny. Razem zrealizowaliśmy sen o sukcesie, który bez wątpienia wyśnił dla samego siebie.
Ja jednak pamiętam wyraźnie. Była ciemna noc i kiedy zobaczyłem Lee, który wyszedł z domu, by mnie złapać i zaprowadzić na górę do łóżka albo do wanny, błyskawicznie i beztrosko przeobraziłem swoje nieposłuszeństwo w uliczną zabawę w pościg. Był ode mnie starszy i szybszy, ale ja byłem zwinny i miałem na nogach tenisówki. Uskakując i robiąc zwody w lewo i w prawo, zmuszałem go do irytującej pogoni z jednej na drugą stronę ulicy, zanosząc się niepohamowanym śmiechem za każdym razem, gdy udało mi się umknąć. I nagle oślepiły mnie reflektory, rozległ się potworny zgrzyt hamulców i moja wesołość skończyła się, gdy obaj znaleźliśmy się na zderzaku samochodu, który zatrzymał się w miejscu o ułamek sekundy wcześniej.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22”» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.