– Oni przypominają sobie o moim istnieniu tylko wtedy, kiedy potrzebna jest moja krew albo co innego. Gdyby nie choroba Kate, w ogóle by mnie nie było.
Dziedzic na zapas. Był kiedyś taki zwyczaj, jeszcze w czasach, kiedy moi dalecy przodkowie mieszkali w Anglii. Płodzono drugie dziecko na wypadek śmierci pierworodnego. Bezduszne, ale niezwykle praktyczne. Nic dziwnego, że tej małej nie odpowiada rola ostatniego potomka rodu, ale spójrzmy prawdzie w oczy: niejedno dziecko przychodzi na świat z jeszcze mniej chwalebnych powodów. Obarcza się je zadaniem uzdrowienia źle dobranego małżeństwa, przedłużenia linii rodowej, dopełnienia wizerunku rodziców.
– Urodziłam się tylko po to, żeby ratować życie Kate – mówi dziewczynka tonem wyjaśnienia. – Moi rodzice poszli do lekarza specjalisty, a on wybrał dla nich embrion, który miał pełną zgodność genetyczną.
Na wydziale prawa są zajęcia z etyki, ale większość studentów lekceważy je, uznając albo za temat banalny, albo za sprzeczność samą w sobie. Rzadko bywałem na tych wykładach. Wystarczy jednak włączyć od czasu do czasu CNN, żeby wiedzieć, jakie kontrowersje wzbudzają badania nad komórkami macierzystymi. Projektuje się dzieci idealne, maluchy na zamówienie, które mają służyć jako zasobniki części zamiennych, a wszystko pod hasłem „Nauka jutra już dziś ratuje życie najmłodszym”.
Stukam piórem o blat biurka. Sędzia, mój pies, podchodzi i siada obok mnie.
– Co się stanie, jeśli nie oddasz siostrze nerki?
– Ona umrze.
– Jesteś z tym pogodzona?
Anna zaciska usta w wąską kreskę.
– Przyszłam do pana czy nie?
– Przyszłaś. Chcę tylko się dowiedzieć, dlaczego po tylu latach postanowiłaś z tym skończyć.
– Ponieważ – mówi Anna, patrząc w bok, na biblioteczkę – inaczej to nigdy się nie skończy.
Po tych słowach nagle o czymś sobie przypomina. Sięga do kieszeni i wyjmuje garść zmiętych banknotów i drobnych monet.
– Nie musi się pan martwić o swoje honorarium. Tutaj jest sto trzydzieści sześć dolarów i osiemdziesiąt siedem centów. Wiem, że to za mało, ale postaram się o więcej.
– Biorę dwieście za godzinę pracy.
– Dwieście dolarów?
– Banki nie przyjmują szklanych paciorków.
– Mogę wyprowadzać pańskiego psa i w ogóle…
– Pies – przewodnik musi wychodzić z właścicielem. – Wzruszam ramionami. – Coś wymyślimy.
– Nie może pan pracować dla mnie za darmo. – Dziewczyna jest uparta.
– Zgoda. Będziesz pucować klamki w moim gabinecie.
Nie można powiedzieć, że jestem szczególnie uczynnym człowiekiem. Chodzi raczej o to, że ta sprawa rozwiąże się sama. Powódka nie chce oddać nerki i żaden sędzia przy zdrowych zmysłach nie zmusi jej do tego. Nie muszę nawet przygotowywać się do procesu, bo rodzice wycofają się jeszcze przed pierwszą rozprawą i będzie po wszystkim. Ja natomiast zyskam szeroki rozgłos i reputację dobroczyńcy; będą tak o mnie mówić jeszcze za dziesięć lat.
– Złożę w twoim imieniu wniosek w sądzie rodzinnym o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych.
– I co dalej?
– Nastąpi rozpatrzenie sprawy i sędzia wyznaczy kuratora procesowego, czyli…
– Specjalistę od pracy z dziećmi, zatrudnionego w sądzie rodzinnym, który podejmuje się bronić najlepszych interesów dziecka – recytuje Anna. – Innymi słowy kolejnego dorosłego, który będzie miał głos w podejmowaniu decyzji o moim losie.
– Takie jest prawo. Nie można tego obejść. Pamiętaj jednak, że kurator procesowy teoretycznie ma obowiązek troszczyć się o ciebie, nie o twoich rodziców ani o twoją siostrę.
Otwieram notatnik i kreślę w nim kilka zdań. Anna obserwuje mnie bacznie.
– Nie przeszkadza panu, że ma pan nazwisko na opak?
– Słucham? – spoglądam na nią, odrywając pióro od papieru.
– Campbell Alexander. Ma pan nazwisko jak imię, a imię jak nazwisko. – Anna zawiesza na chwilę głos. – I jeszcze tak samo nazywa się taka zupa w puszce.
– Czy to ma znaczenie dla sprawy, którą mam dla ciebie poprowadzić?
– Żadnego – przyznaje Anna – z tym wyjątkiem, że rodzice nie zrobili panu przysługi, wybierając takie imię.
Sięgam ponad blatem biurka i podaję jej moją wizytówkę.
– Zadzwoń, gdybyś chciała o coś spytać.
Dziewczyna bierze ode mnie wizytówkę i przesuwa palcami po wytłoczonych literach, układających się w moje nazwisko. Moje nazwisko na opak. Na opak? Trzymajcie mnie… Potem zleceniodawczyni zgarnia z biurka mój notatnik, oddziera kawałek kartki, zapisuje coś na nim moim wiecznym piórem i wręcza mi. Rzucam okiem:
– To na wypadek, gdyby pan chciał o coś spytać – mówi.
Wychodzę z gabinetu. Anny już nie ma. Kerri siedzi za swoim biurkiem, a przed nią leży rozłożony katalog.
– Wiesz, że w tych płóciennych torbach firmy L.L. Bean kiedyś przenoszono lód?
– Wiem. – A w tym lodzie chłodziła się na przykład wódka albo krwawa mary. Kursowało się z tym z domku letniskowego na plażę każdej soboty. To mi znów przypomina, że dzwoniła matka.
Kerri ma ciotkę, która jest wróżką. Ona sama też musi mieć cos takiego w genach, bo czasami jej dziwne zdolności dają o sobie znać. Ale Kerri długo już u mnie pracuje i zna większość moich tajemnic. Na ogół zawsze wie, o czym myślę.
– Powiedziała, że twój ojciec spotyka się z jakąś siedemnastką, że nie dba nawet o pozory dyskrecji, a ona wyprowadza się z domu i będzie mieszkać „Pod Sosnami”, chyba że zadzwonisz przed… – Kerri rzuca okiem na zegarek. – Oj.
– Ile razy w tym tygodniu groziła, że to zrobi?
– Tylko trzy – odpowiada Kerri.
– Więc nie wyrobiła jeszcze nawet średniej. – Pochylam się nad jej biurkiem i zamykam katalog. – Do pracy, panno Donatelli. Trzeba zarabiać na siebie.
– Co bierzemy?
– Sprawę tej dziewczynki. Nazywa się Anna Fitzgerald.
– Planowanie rodziny?
– Niezupełnie. – Potrząsam głową. – Będziemy ją reprezentować. Podyktuję ci wniosek o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych. Złożysz go w sądzie rodzinnym jutro rano.
– Nie wygłupiaj się! Weźmiesz jej sprawę?
Kładę rękę na sercu.
– Czuję się szczerze urażony, że masz o mnie tak niskie mniemanie.
– Myślałam raczej o twoim portfelu. Czy rodzice małej o tym wiedzą?
– Dowiedzą się jutro.
– Jesteś skończonym durniem, wiesz?
– Proszę?
Kerri kręci głową z dezaprobatą.
– Gdzie ta dziewczyna się podzieje?
To pytanie zbija mnie z pantałyku. Faktycznie, do tej pory nie zastanawiałem się nad tym, że córka, która skarży własnych rodziców, nie będzie najszczęśliwsza, mieszkając z nimi pod jednym dachem, kiedy sąd już dostarczy im pozew.
Nagle u mojego boku wyrasta jak spod ziemi Sędzia i trąca mnie nosem w udo. Potrząsam głową. Jestem zły. Rozkład dnia przede wszystkim.
– Daj mi piętnaście minut – mówię do Kerri. – Zadzwonię, kiedy będę gotowy.
– Campbell – Kerri jest nieustępliwa – to dziecko nie poradzi sobie samo.
Wracam do gabinetu. Sędzia wchodzi za mną, przystając tuż za progiem.
– To nie mój problem – oświadczam, po czym zamykam drzwi, przekręcam klucz w zamku i czekam.
SARA
1990
Siniak na pleckach Kate ma rozmiar i kształt czterolistnej koniczynki. Widnieje dokładnie na samym środku, pomiędzy łopatkami. Zauważył go Jesse podczas wspólnej kąpieli w wannie.
– Mamusiu – pyta mnie – czy to znaczy, że Kate ma szczęście?
Читать дальше