Odczekuje kilka dni, a potem dzwoni do agencji. Soraya? Soraya od nas odeszła, odpowiada męski głos. Nie, nie możemy pana z nią skontaktować, to by było wbrew zasadom firmy. Chciałby pan poznać jakąś inną naszą hostessę? Mamy do wyboru mnóstwo egzotycznych typów – Malezyjki, Tajki, Chinki: co tylko pan chce.
Spędza wieczór z inną Soraya – widocznie jest akurat moda na to nom de commerce – w pokoju hotelowym na Long Street. Ta nowa ma najwyżej osiemnaście lat, jest niewprawna i w jego pojęciu prostacka.
– No więc co pan robi w życiu? – pyta dziewczyna, rozbierając się.
– Eksport-import – wyjaśnia on.
– Co pan powie.
Na swoim wydziale zauważył nową sekretarkę. Zaprasza ją na lunch do restauracji położonej w dyskretnej odległości od uczelni. Przy sałatce z krewetek słucha, jak kobieta narzeka na szkolę, do której chodzi jej syn. Handlarze narkotyków szwendają się po boisku, a policja nic. Już trzy lata temu ona i jej mąż zgłosili w konsulacie Nowej Zelandii, że chcą emigrować.
– Wam było łatwiej – mówi kobieta. – Mimo wszystkich niesprawiedliwości systemu wiedzieliście przynajmniej, na czym stoicie.
– Wam? Jakim „wam”?
– Waszemu pokoleniu. A teraz ludzie sami decydują, których praw chcą przestrzegać, a które łamać. Po prostu anarchia. I jak tu wychowywać dzieci w takim chaosie?
Na imię jej Dawn. Na drugiej randce wstępują do jego domu i idą do łóżka. Zupełna klapa. Kobieta pręży się i drze pazurami, żeby się bardziej nakręcić, pieni się z podniecenia, które w sumie go tylko odstręcza. On pożycza jej grzebień i odwozi ją z powrotem na uczelnię. Potem robi uniki, starając się omijać jej biuro, kiedy wie, że ona tam jest. Kobieta odpowiada zranioną miną, a potem go ignoruje. Powinien dać sobie z tym spokój, wycofać się z gry. Zastanawia się, ile właściwie miał lat Orygenes, kiedy się wykastrował? Może nie najwdzięczniejsze to rozwiązanie, ale starzenie się też nie jest wdzięcznym zajęciem. Człowiek przynajmniej oczyszcza pole, żeby się skupić na właściwym zadaniu starców: na przygotowaniach do śmierci. Czy można spytać o to lekarza? Musi to być dosyć prosta operacja: raz po raz przeprowadza się ją na zwierzętach, a im to jakoś specjalnie nie szkodzi, jeśli pominąć lekki osad smutku. Odcięcie, podwiązanie: kto ma pewną rękę i minimum flegmy, przy miejscowym znieczuleniu potrafiłby zapewne zoperować się sam, według podręcznika. Mężczyzna na krześle, który robi sobie ciach-ciach: niepiękny widok, ale z pewnego punktu widzenia wcale nie brzydszy niż widok tego samego mężczyzny gimnastykującego się na kobiecym ciele.
Jest jeszcze Soraya. Powinien zamknąć ten rozdział. Tymczasem zleca agencji detektywistycznej ustalenie namiarów kobiety. Już po kilku dniach zna jej prawdziwe imię, adres i numer telefonu. Dzwoni o dziewiątej rano, kiedy męża ani dzieci nie powinno być w domu.
– Soraya? – mówi. – Tu David. Co u ciebie? Kiedy cię znowu zobaczę?
Długa chwila ciszy.
– Nie wiem, kim pan jest – odpowiada w końcu kobieta. – Napastuje mnie pan w moim własnym domu. Rządzę, żeby pan tu nigdy więcej nie dzwonił, nigdy.
Rządzę. Chciała powiedzieć „żądam”. Jest zaskoczony ostrością jej tonu: przedtem nic nie wskazywało na to, że potrafiłaby tak się odezwać. Ale czego może spodziewać się drapieżnik, kiedy wedrze się do nory lisicy, do gniazda jej szczeniąt? Odkłada słuchawkę. Czuje przelotny cień zazdrości na myśl o jej mężu, którego nigdy nie widział. Bez czwartkowych interludiów tygodnie są płaskie jak pustynia. W niektóre dni nie wie, co ze sobą począć. Więcej teraz przesiaduje w uczelnianej bibliotece, czytając o szerokim kręgu osób z otoczenia Byrona – wszystko co mu wpadnie w ręce – i uzupełniając notatki, których ma już dwie grube teczki. Lubi ciszę, jaka panuje późnym popołudniem w czytelni, lubi też potem wracać pieszo do domu: rześkie zimowe powietrze, wilgotne, lśniące ulice. W pewien piątek właśnie tak wraca, dłuższą trasą przez stare ogrody uniwersyteckie, gdy nagle w alejce przed sobą spostrzega jedną ze swoich studentek, Melanie Isaacs. Właśnie z jej grupą ma zajęcia z romantyzmu. Nie najlepsza studentka, ale i nie najgorsza: zdolna, tyle że mało przejęta tematem. Dziewczyna wlecze się noga za nogą; on wkrótce ją dogania.
– Hej – mówi.
Ona kiwa głową i odpowiada uśmiechem, raczej chytrym niż nieśmiałym. Drobna i chuda, krótko ostrzyżona brunetka o kościach policzkowych szerokich prawie jak u Chinki i wielkich, ciemnych oczach. Zawsze się ubiera w sposób zwracający uwagę. Dziś ma na sobie minispódniczkę bordo, beżowy sweter i czarne legginsy; złote okucia paska harmonizują ze złotymi kulkami kolczyków. Jest nią lekko zauroczony. Nic wielkiego: prawie co semestr zadurza się w którejś ze swoich podopiecznych. Kapsztad: miasto obfitujące w piękno, w piękności. Czy ona wie, że ją sobie upatrzył? Pewnie tak. Kobiety są na to wrażliwe, czują ciężar pożądliwego spojrzenia.
Pogoda jest deszczowa; w rynsztokach wzdłuż alejki szemrze woda.
– Moja ulubiona pora roku, ulubiona pora dnia – mówi on. – Mieszka pani gdzieś w tej dzielnicy?
– Po tamtej stronie. Wynajmuję mieszkanie do spółki.
– Wychowała się pani w Kapsztadzie?
– Nie, w George.
– Mieszkam niedaleko stąd. Da się pani zaprosić na drinka?
Chwila ostrożnego milczenia.
– Dobrze. Ale muszę wrócić przed pół do ósmej.
Z ogrodów wchodzą do spokojnej dzielnicy willowej, do której przed dwunastoma laty wprowadził się z Rosalind. Odkąd się rozwiedli, mieszka tu sam.
Otwiera kluczem najpierw furtkę, później drzwi, i wpuszcza dziewczynę do środka. Zapala kilka lamp, bierze od niej torbę. W jej włosach widać krople deszczu. On patrzy z nieukrywanym zachwytem. Ona spuszcza oczy z tym samym co przedtem uśmiechem, wymijającym, może nawet odrobinę kokieteryjnym. On idzie do kuchni, otwiera butelkę Meerlustu , wyjmuje herbatniki i ser. Kiedy wraca do pokoju, dziewczyna stoi przy regale z książkami i przechyliwszy głowę, czyta tytuły. Gospodarz puszcza muzykę – kwintet klarnetowy Mozarta. Wino, muzyka: rytuał, który mężczyźni i kobiety odgrywają między sobą. W rytuałach nie ma nic złego – wymyślono je, żeby ułatwić niezręczne etapy przejściowe. Ale dziewczyna, którą sprowadził do domu, nie dość, że młodsza o trzydzieści lat, jest w dodatku studentką, jego własną studentką, wychowanką. Cokolwiek teraz między nimi zajdzie, potem będą musieli znowu się spotkać w rolach nauczyciela i uczennicy. Czy jest na to przygotowany?
– Podobają się pani ćwiczenia?
– Lubię Blake’a. Podobał mi się Wonderhorn.
– Wunderhorn.
– Ale nie przepadam za Wordsworthem.
– Nie powinna mi pani tego mówić. Wordsworth jest jednym z moich mistrzów.
To prawda. Jak sięga pamięcią, harmonie Preludium zawsze rozbrzmiewały echem w jego wnętrzu.
– Może pod koniec kursu bardziej się na nim poznam. Może wejdzie mi w krew.
– Może. Chociaż z moich własnych doświadczeń wynika, że poezja przemawia do człowieka albo od pierwszego wejrzenia, albo wcale. Błyskawiczne objawienie i równie błyskawiczna reakcja. Jak piorun. Jak zakochanie.
Jak zakochanie. Czy dzisiejsza młodzież jeszcze się zakochuje? A może to już przestarzały mechanizm, zbędny i dziwaczny, jak napęd parowy? Mężczyzna czuje, że nie jest na bieżąco, nie nadąża. Mógł nawet nie zauważyć, że zakochiwanie się zdążyło pięć razy wyjść z mody i wrócić do łask.
– Pani też pisze wiersze? – pyta.
Читать дальше