Eliza Orzeszkowa
Kto winien?
Nie była już młodą, lecz twarz jej zachowała delikatność rysów i cery, kibić – wysmukłość kształtów, a oczy z gorącą źrenicą tę zdolność do odbijania w sobie wewnętrznych wzruszeń, która oczom ludzkim nadała nazwę zwierciadeł duszy. Ciemna suknia jej, łącząca w sobie wykwintność z prostotą, skrajem swym dotykała pięknego kobierca, rozesłanego u stóp sprzętu, na który z rękoma załamanemi opadła była przed chwilą, wnet po wyjściu stąd istoty młodziutkiej, ślicznej, szeleszczącej jedwabiami, roześmianej śmiechem przykrym, kolącym.
To, co ją otaczało, nie było bogactwem, ani przepychem, lecz dostatkiem, przez dobry smak i zamiłowania szlachetne upiększonym. Pokój, w którym się znajdowała, tchnął zaciszą domową i wdziękiem; było w nim trochę ładnych rysunków, trochę kwitnących roślin, wiele książek. Przez dwa duże okna, z za fałd firanek, zaglądało do tego pokoju szare niebo jesienne, a w napełniającą go ciszę wlewał się oddalony gwar wielkiego miasta, – oddalony dlatego, że była to dzielnica miasta ustronna, cicha, wybrana za siedlisko może przez umysł, lubiący skupiać się i myśleć, może przez serce zmęczone, pragnące spokoju, spoczynku.
Lecz dalekiemi w tej chwili były od niej spokój i spoczynek. Załamane jej ręce leżały na kolanach jak martwe, czy skamieniałe; oczy, utkwione w kobiercu, płonęły żałością i gniewem, pochylone czoło przerżnęła zmarszczka bolesna od brwi zsuniętych do włosów gdzieniegdzie posrebrzonych siwizną.
Ciemne włosy jej były gdzieniegdzie posrebrzone siwizną, lecz bujne i lśniące, a ręce wyszczuplałe, lecz białe i kształtne. Dostatek, w którym żyła i przyzwyczajenia estetyczne niezwykle długo chroniły ją od szpetnego pozoru ciał zestarzałych i zniszczonych. Ale cierpiała.
Młodziutka, śliczna, jedwabiami szeleszcząca istota, która przed chwilą pokój ten opuściła, była bardzo bliską jej sercu i nie po raz już pierwszy dotkliwie to serce zraniła. Była to jej córka, przed rokiem zaledwie poślubiona i już od domowego ogniska odrzucona, nie przez żadne nieszczęście i nie przez żadne z tych uczuć, których szczerość lub wielkość same plamy oczyszczać i błędy uszlachetniać mogą, lecz przez złe siły, z któremi na świat przyszła, i których żadne starania, usiłowania, wpływy zwalczyć nie zdołały.
Pospolite zresztą były to siły: zmysłowość i próżność, żądza używania i jaśnienia. Wspierały je oschłość serca i ograniczoność umysłu, a w oręż zdobywczy, w niezachwianą pewność praw do wszystkiego i triumfów nad wszystkiem, zaopatrywała piękność anielska.
Anielska, bo gdy dziś, w tym pokoju, naprzeciw matki stojąc, słuchała jej słów gorących i wzruszonych, to liljową białością czoła, niebiańskim błękitem oczu, falami włosów złotych, słodyczą rozlaną po różanych ustach, skromnością postawy o linjach smukłych i nieledwie lotnych aniołowie tylko wymalowani lub wyśnieni dorównaćby jej mogli. Cherubin, zda się, który od boku Madonny Rafaelowskiej, na ziemię zleciał i wnet skrzydła na chwilę ukryte roztoczy. Tragizm, tkwiący w kontraście tej powłoki z wnętrzem pod nią ukrytem, biczował serce matki. Co chwilę ramiona jej podrywały się, aby objąć tę postać prześliczną, przycisnąć ją do piersi, miłośnie wyszeptać nad nią: moja! moja! i co chwilę opadały tknięte przypomnieniem tego, co się w niej ukrywało, niemal odrazą. A kiedy tak zejdą się w jednem sercu ludzkiem, na jednym przedmiocie, miłość i odraza, niema dla serca ludzkiego męki większej nad to spotkanie.
Mówiła jej o synu swoim, a jej bracie, o rok jeden zaledwie od niej starszym, a już na czole noszącym chryzmat męczeństwa za ideę. Uwięziony był i młodemu życiu jego groziły niebezpieczeństwa poważne. Czy uniknie ich, któż wiedzieć może? Tymczasem, ciało i duch jego zarówno są udręczone.
Myślała, spodziewała się, że odbity w słowach jej obraz brata z cierniowym wieńcem u skroni, wydrze z ust siostry choć jeden krzyk żałości, wzbudzi w jej sercu choć jedno poruszenie szlachetne, wywoła w jej pamięci wspomnienie chwil dzieciństwa, w których oboje, do kolan matki przytuleni, z jej ust i piersi przyjmowali w siebie tchnienie idei i ideału. On stał się ich pełen i ginął. Ona, w sukni, – jak przystoi aniołom, – niebieskiej i białej, od słynnego krawca pochodzącej, więc przepięknej, skromnie opuściła powieki na przepiękne lazurowe źrenice i głosem, którego czarowi dorównywać mógł tylko czarujący słodyczą uśmiech, odpowiedziała:
– O mamo! Jakże mi żal, że Janek sprawia mamie tyle zmartwienia! Ale on był zawsze tak popędliwy, nierozważny! I taki marzyciel!
Wtedy matka, z poczynającem wzbierać uniesieniem, zapytywać poczęła, czy nie obchodzą jej cierpienia brata i groźby nad losem jego zawieszone?
A córka, ruchem niewinnie dręczonej ofiary, rozwierając dłonie, odpowiedziała zapytaniem wzajemnem:
– A cóż ja mogę?
Uniesienie wezbrało i wylało się potokiem słów gorących. Co może? Gdyby miała serce, mogłaby współczuć bratu, czuć się nieszczęśliwą jego nieszczęściem i gdy on stoi na krawędzi przepaści, nie chodzić po świecie w postaci triumfatorki, przyobleczonej w szaty godowe i w radosny spokój dnia słonecznego! Gdyby kochała tę ideę, którą ona obojgu im wszczepiała w dusze, mogłaby teraz, gdy on za nią ginie, nie tańczyć na balach… nie brać udziału w wesołych wycieczkach, nie wybierać się w podróż zbytkowną, która będzie tylko gonitwą za przyjemnościami własnemi i na długo oddali ją od tych, którym bliska, którzy teraz tak strasznie cierpią…
W miarę, jak uniesienie jej wzrastało, w piersi stojącego przed nią Anioła poczynało również coś buntować się i oburzać. Z ust różanych znikał uśmiech słodyczy czarującej, a zastępował go uśmiech ironiczny, ledwie widoczny zrazu, potem wyraźny i kłujący. Towarzyszyły mu słowa, pełne uczucia doznawanej krzywdy.
Jakto! Ona więc ma być odpowiedzialną za postępki starszego od siebie brata, znosić karę za jego wybryki nierozważne, wyrzekać się przyjemności życia dlatego, że jemu podobało się dobrowolnie złamać sobie życie! I bez tego, wtrącona w małżeństwo niedobrane, które zerwać musiała, czuje się nieszczęśliwą, i gdyby jeszcze trzeba jej było ubrać się w szaty zakonne i zamknąć się w czterech ścianach, jak zakonnicy…
Myśl, że mogłaby stać się podobną do zakonnicy, rozśmieszyła ją i rozpędziła chmurę gniewu, wzbierającą na czole liljowem i w źrenicach lazurowych. Zaczęła śmiać się i z wdziękiem niewymownym całować rękę matki.
– Już pójdę sobie! Mama jest dziś zdenerwowana i potrzebuje spokoju, a ja i bez tego przyrzekłam komuś, że przyjmę go u siebie o tej porze… Więc lecę! Niech mama się uspokoi… A gdybym Jankowi mogła być w czem użyteczną, to i owszem, chętnie, proszę tylko powiedzieć jak i w czem… Tylko zakonnicą, to już z miłości dla niego nie zostanę za nic… uch! za nic, za nic!
Swawolnie wzdrygnęła się i ze śmiechem figlarnym, prawie dziecięcym, wybiegła z pokoju. W śmiechu jej figlarnym, niemal dziecięcym, drgały nuty przykre, kłujące… tak kłujące serce matki, że opadła na sprzęt najbliższy z rękoma załamanemi, ze zmarszczką bolesną na czole…
Skąd wzięło się, jakim sposobem w łonie jej powstać mogło to dziecko samolubne, płoche, zalotne, zmysłowe? Czyż rzeczywiście ona to na świat je wydała? O, czuła dobrze, że tak było po bólu, który ją przejmował, i po tym nadewszystko boju miłości nieginącej ze wzmagającą się odrazą, który toczył się w jej sercu. Macierzyńskie serce nie mogło przestać kochać, a człowieczą duszę przejmował dreszcz wstrętu.
Читать дальше