Czwartego dnia wysłano nocą na zwiady… Zagon odsunął się ku Odmuchowu i tam legł obozem.
Dopiero gdy z Bolesiska nawrócili ku Morawie, ostrożnie otwarto wrota, aby iść na pobojowisko i ciałom chrześcijańskich rycerzy pogrzeb sprawić poczciwy.
Leżały jeszcze kupami jak popadały trupy poległych, bez głów, bez uszu, porąbane i zeszpecone strasznie, odarte z odzieży, obłupione ze zbroi, z ciały przez kruki i wilków poszarpanemi.
Poznać ich już nie mógł nikt, więc do mogił składano je razem, a zwłoki ks. Henryka po szóstym palcu u nogi cudownie poznane, przewieziono do Wrocławia.
Pawlik z Janiczem dobili się do Krośna; oni tu pierwsi przynieśli straszną nowinę.
Janiczowi, gdy u wrót stanął, zabrakło serca by zwiastować matce i żonie, że syna i męża nie miały.
Gdy im furtę otwarto, zwlókł się przez nią Janicz, na wszelkie pytania odpowiadając tylko, że ranni uszli, bitwa była przegrana, a o losie księcia niewiedzieli.
Obstąpiono ich kołem, posiadali na ziemi ranni wszyscy, zboleli, niemi, na pytania potrząsając głowami.
W tem z boku rozwarły się drzwi kościelne. Stała w nich blada niewiasta w sukni szarej, zbrukanej, wychudła, z zapadłemi policzki, w ręku trzymając biały posążek Matki Bozkiej.
Oczyma szukała przybyszów. Za nią jak cień sunęła się z oczyma zamknionemi, wypłakanemi księżna Anna.
– Nie pytajcie ich – odezwała się księżna starsza – nie pytajcie z nadaremną nadzieją, albowiem co przeznaczonem było, stać się musiało. Polała się krew chrześciańska na odkupienie ziemi tej. Syn mój padł. Widziałam go z głową odciętą, leżącego na pobojowisku krwawem, widziałam we śnie i na modlitwie.
Cześć Ci i chwała, Panie, i dzięki Ci, żem wydała na świat takiego syna, który był dla mnie dziecięciem miłującem, a nie wycisnął mi łzy żadnej. Radowałam się życiu jego i szczęściu, ale raduję się śmierci pobożnej.
I nie wylawszy łzy jednej, księżna się modlić zaczęła.
– Matko, – odezwała się księżna Anna – O śmierci jego niema jeszcze wieści! Ocalał może gdy ci co z nim byli najbliżej, uratować się zdołali. Janicza poznaję! Ten nie odstępował go nigdy.
W tem przeze drzwi wcisnął się człowiek odarty i strwożony, do ziemi skłaniając się pozdrowił księżnę.
– Z Lignicy mnie posłano! – wyjąknął.
– Mów, – przerwała mu mężnie księżna Jadwiga – mów!
Posłaniec ręce tylko podniósł ku niebu i opuścił je ku ziemi milczący – słów mu zabrakło.
– Zginęli wszyscy? – spytała księżna.
– Zginęli!
Płacz rozległ się za księżną, która z surowym obliczem zwróciła się ku niewiastom za nią stojącym.
– Nie grzeszcie, opłakując śmierć rycerską i chrześciańską!
– Książe, pan mój! – krzyknęła Anna wychylając się ku posłańcowi.
– Poległ, – rzekł krótko poseł.
Księżna zachwiała się i osłoniwszy twarz, siadła na ziemi, rękami obejmując głowę, księżna matka głosem mężnym odezwała się po chwili:
– Znaleźliście ciała poległych? syna mojego!
Poseł łkając i płacząc odpowiadać nie miał siły, księżna Jadwiga patrzyła nań z politowaniem…
Nieugięta boleścią zwróciła się ku kościołowi i szła z marmurową twarzą do ołtarza – dziękować Bogu.
Pawlika, Janicza i niemca zabrano do klasztoru, aby się z ran leczyli. Wszystko tu było w żałobie, po tej klęsce, która ani jednej nie oszczędziła rodziny. Jęk i płacze słychać było od rana do wieczora, tylko Pawlik trzeciego dnia już, poobwiązywawszy rany, począł z izby się wykradać, aby narzekań Janicza i opowiadań innych ocalonych nadciągających tu nie słuchać.
Wracała mu ta szalona natura, niecierpliwa, gorąca, potrzebująca kipieć ciągle, śmiać się, dokazywać i bujać.
Gdy Janicz opłakiwał poległych, Pawlik ramionami ściskał.
– Zdrowaś Marya za duszę zmówić, juści się należy – mówił doń – a wypłakawszy się myśleć o życiu. Ci co pomarli, oprócz mszy nie potrzebują już nic. Tatarzy przecie nie wysiekli wszystkich, zostanie choć trochę ludu.
Niewiasty i służba przy klasztorze, której powierzone było doglądanie rannych, najmilszem się stały towarzystwem Pawlika. Nie zważając na ich zakonne i półzakonne suknie, widział w nich tylko białogłowy, a do tych pociąg miał wielki.
Szczególniej nowicjuszka Lucja, dziewczę ze spuszczonemi oczyma, z jasnemi włosy, z których ledwie się pukielek z pod osłony wykradał, wyrostek bojaźliwy, rumieniący się – wpadła w oko synowi Jazdona. Zwano ją po klasztornemu Siostrą, chociaż wiek jej nie dozwalał złożyć ślubów zakonnych, i była tu tylko na próbie.
Gdy ze Starszą Gaudencją wsuwała się niosąc koszyk z jadłem lub bielizną, Pawlik już był zawczasu na czatach, aby go od niej odebrać, pozdrowić cicho i coś szepnąć. Dziewczę w surowej karności klasztornej utrzymywane nie odpowiadało, ale mimowoli podnosiły się jej długie rzęsy i powieki, i wzrok padał na urodziwego młodzieniaszka dziecinny, niewinny a tak mówiący wiele, iż Pawlikowi mrówię przechodziło po kościach.
Gdy sam na sam z Janiczem siedział, choć ten, już ślub uczyniwszy, gotował się wstąpić do Dominikanów, a wszelkiej płochej mowy unikał, Pawlik niemiłosiernie go drażnił, rozpowiadając jak mu się ta Lucja podobała się okrutnie. Janicz surowo go gromił i łajał.
– Panu Bogu byś dziękował, – mówił, – żeś cudem uszedł śmierci, i to życie, które ocaliła opatrzność, powinienbyś jak ja na usługę kościoła poświęcić – a tobie chłystku! ledwie z ran wylizawszy się trochę, już ladajakie myśli po głowie się zwijają. Już ci ta służebnica Boża w oko wpadła.. a toć świętokradztwo…
– Cóżem ja temu winien, – odpowiadał Pawlik – takim grzesznym mnie Pan Bóg stworzył, że niewieściego, młodego wzroku strzymać nie mogę, żeby we mnie niepoczciwa krew nie zakipiała. Matka Gaudencja choćby na mnie patrzała dzień cały – nic nie szkodzi, ale ta! ale ta!
– Milcz-że paskudny trutniu! – gromił Janicz.
Łajanie wcale nie pomagało. Pawlik coraz częściej wymykając się z izby, stał w progu i czatował, dziewczę łapał, drogę zachodził i zmuszał niemal do rozmowy. Napastliwy był nad wyraz wszelki.
Rany od strzał prędko mu się jakoś goić zaczęły, bo krew miał zdrową, i siły młode, byłby się już mógł śmiało czy do Przemankowa do ojca, czy gdzie w świat wybrać, ale ta nieszczęsna pokusa przy klasztorze go trzymała.
Było mu tu zresztą niezgorzej, bo księżna matka jak ubogich tak rannych i chorych z miłosierdziem pańskiem we wszystko opatrywała, a roboty nie mieli żadnej. Janicz z kapelanem Lutoldem godzinami całemi o swem przyszłem powołaniu rozprawiał. Spierali się o to tylko, czy miał zostać synem Dominika czy Franciszka.
Pawlik, pusta głowa, za Franciszkiem był dla tego, że i książe Bolesław krakowski i księżna Jadwiga synów jego po kraju rozmnażać chcieli, łaskami ich obsypywali – a może też, iż więcej swobody mieli Franciszkanie, chodząc po świecie niż Dominikanie w celach klasztornych pozamykani.
Janicz zaś Dominika synem być wolał, bo pisma cokolwiek znał, nauki łaknął, a tej tu więcej potrzebowano.
Trzeci ich towarzysz, niemiec Luzman, który się też tam wylegał z ranami, a jako niemiec miał u księżnej łaski szczególne, nie mieszał się do niczego, jadł, pił, spał, do kościoła chodził, gdzie też drzemał w kątku, ale się mógł księżnie zalecić. Piwo klasztorne bardzo mu było do smaku. —
Pawlik w krótkim czasie wielu tu sobie przyjaciół i znajomych zjednał. Nie mówiąc już o siostrze Łucyi, którą powoli sobie zyskiwał, ukradkiem zawsze nastręczając się jej po kilka razy na dzień, łaził do izby chromych i kaleków, wszędzie go było pełno. Pomiędzy żebrakami po swojemu sobie poczynał, największą dlań rozkoszą było jątrzyć ich przeciw sobie, swary ich oliwą podlewać, i doprowadzać do tego, aby się kłócili, zajadali i tłukli. Gdy tak wrzawę okrutną wywołał dopiero sam śmiejąc się wymykał i cicho w izbie wspólnej przysiadał, jakby niewiedział o niczem.
Читать дальше