Napróżno tę ich lękliwość karcąc surowo, księżna Jadwiga przypominała im, że bez woli Bożej włos nie spada z głowy człowieka, a przed wyrokiem Bożym żadna warownia nie obroni, lękliwego ducha siostry błagały ją tak, że w końcu, litując się im księżna wszystkim, co Trzebnicę zaludniali, ruszyć kazała do Krośna.
Tu świeżo wzniesiony klasztór dla klarysek, przyjąć ich musiał i dać schronienie mężnej pani z jej trwożliwemi towarzyszkami.
Jej jednej w najstraszniejszych życia próbach nigdy spokój nie opuścił, na który patrząc truchleli ludzie, tak do nieczułości i odrętwienia był podobnym.
Nigdy łza niepostała na jej licu, chyba, gdy rozgorzała na samotnej modlitwie; nigdy jęk się z jej piersi nie dobył.
Tego czasu księżna Jadwiga była już chodzącym posągiem świętej.
Wychudła, wybladła, woskowo-żółta niewiasta, w jednej zawsze sukni wełnianej na włosiennicę narzuconej, bosonoga zimą i w lecie, z poranionemi stopy – jak cień jakiś dzień i noc snująca się po korytarzach, po kościele, po barłogach najwstrętliwszego ubóstwa, którego plugawe rany całowała z rozkoszą – żyła już tylko jakimś cudownym nadziemskim żywotem.
Nie miała nigdy spoczynku, nie znała łoża, nie siadała do stołu, żyć się zdawała niczem, krwią własną, siłą woli. Nocą znajdowano ją w kościele na extatycznej modlitwie, dniem albo wymiatającą śmiecie klasztorne, lub całującą ślady sióstr i pijącą wodę, w której się myły.
Pokora jakaś okrutna nad sobą, nadawała jej majestat dziwny.
W twarzy tej zastygłej, martwej, nieporuszającej się niczem, oczy zaiskrzone, śmiałe patrzały tak, jakby człowieka aż do wnętrza duszy jego na wskroś przejrzeć mogły.
I miała tę moc, że go widziała w istocie. Nie jeden raz przychodzącą zakonnicę, gdy oczyma zmierzyła, dobyła z niej, o czem Bóg jeden mógł wiedzieć.
– Idź ztąd – mówiła do strwożonej – idź i spowiadaj się z tego ciężkiego grzechu, którym obrzemieniona tu przychodzisz.
Zawstydzona grzesznica uciekała zasłaniając oczy, rażona tem jasnowidzeniem cudownem.
Gdy Henryk Brodaty, mąż jej, z którym już oddawna nie żyła, nawiedzał ją w Trzebnicy, a zapytywał o śmierć swoją, westchnąwszy radziła mu, ażeby nie wyjeżdżał z Lignicy.
Pomimo przestrogi, udał się książe Henryk do Krośna i tam nań śmierć przypadła.
Nim jej o zgonie jego wiedzieć dano, wiedziała już o nim, ale gdy klasztor rozległ się płaczem i żalem po dobroczyńcy swym, poczęła karcić siostry surowo.
Sama nie wylała łzy jednej.
– Należy się zgodzić z wolą Bożą, a nie szemrać przeciw niej i wyrzekać – mówiła spokojnie.
Widok zwłok męża nie zmienił tej żelaznej bezlitości pobożnej a strasznej, bo ona w niej ludzkie wysuszyła serce.
Patrzano z trwogą na tę istotę błogosławioną, której śmierć sama zatrwożyć, ani poruszyć nie mogła.
Z tego wyrzeczenia się wszelkiego uczucia ludzkiego nic ją wyrwać nie zdołało; nie była już żywą niewiastą, ale cieniem z drugiego świata wygnanym na ziemię.
Miała litość w sercu ale tylko nad temi maluczkiemi a nędznemi, którzy swą nędzą spadli już na ostatni szczebel dzielący zwierzę od człowieka.
Trzynastu takich nędzarzy, pokrytych rany obrzydliwemi, krostawych, brudnych, ropiejących, połamanych, miała przy sobie zawsze na wyprobowanie chrześciańskiego miłosierdzia. Tych ona sama wybierała sobie najpoczwarniejszych, najwstrętliwszych, najdzikszych, wpół oszalałych, aby od nich i przez nich jak najwięcej cierpieć mogła.
Tych trzynastu kaleków obchodziło się z nią bezlitośnie, wiedząc, że im wszystko wolno było.
Ludzie ci, albo raczej potwory, znęcali się nad świętą niewiastą, która od nich z rozkoszą znosiła wszystko. Im więcej ją dręczyli, tem szczęśliwszą była.
Wszystka ta gawiedź potworna, na wozach, jak najdroższy skarb księżnej, do Krośna za nią przewiezioną została.
Tuż u drzwi klasztornych musiała mieć tę wrzawliwą gromadę dobrocią jej rozzuchwalonych bab i dziadów. Dla nich szło najlepsze jadło, okrycie najdroższe, napój najczystszy, gdy ona sama żywiła się tem tylko, co wstręt obudzać mogło.
Oprócz tego osobliwszego dworu, wiodła z sobą księżna Jadwiga synowę, nieszczęśliwą a zbolałą niewiastę, żonę Henryka Pobożnego, matkę kilkorga dzieci, której mąż właśnie się przygotowywał w Lignicy na odparcie dziczy tatarskiej.
A gdy Anna zalewała się łzami o mężu myśląc, kamienna święta matka, zawczasu już widziała, że syn jej polegnie śmiercią męczeńską i synowej nie czyniąc żadnej nadziei – powiadała jej.
– Zabiją go! zabiją! Ty stracisz męża, ja syna, ale umrze święcie za wiarę chrześciańską, w walce z pogany i odkupi krwią grzechy swoje.
Bezlitośnie, okrutnie, nie szczędząc synowej ni siebie, powtarzała te słowa mieczowe, wprost je miotając do jej serca.
– Tak jest, Anno! padnie mąż twój, padnie syn mój, a nam się go opłakiwać nie będzie godziło. Łza grzechemby była.
Taką była Jadwiga wyschła od postów, z poranionemi od mrozów i chodzenia po kamieniach nogami, z ciałem od chłost codziennych popadanem – ubłogosławiona za życia, lecz nic już ludzkiego nie mająca w sobie.
Czczono ją też jak świętą, lecz na widok jej nie miłością a trwogą napełniały się dusze.
Dorównać jej nie mógł nikt, wstydzić się musiał każdy – spojrzenie napełniało strachem.
Był dzień wczesnej wiosny, zimny i wietrzny. Księżna, która i tej nocy do snu się nie kładła, spędziwszy ją na modlitwie w kościele, gdy rano wyszła ku dworowi swemu, rzekła obracając się do kapelana swego Lutolda i komorników.
– Patrzajcie, aby na stół była strawa gotową, bo tylko nie widać Henryka, który tu nadbieży z Lignicy.
Przytomna synowa księżna Anna stojąca za nią, zbliżyła się w rękę ją całując.
– Matko kochana – zawołała żywo i rumieniec na twarz jej zbladłą i zmęczoną wystąpił – matko! mieliście więc posłanie od Henryka?
Księżna Jadwiga potrzęsła głową.
– Posłaniec niebieski powiedział mi na modlitwie, iż go tu dziś widzieć będziemy! Tak, przybędzie tu raz jeszcze po błogosławieństwo moje, na pożegnanie z tobą.. raz ostatni – —
Spojrzawszy na synową zachodzącą się od płaczu, zamilkła ks. Jadwiga, ale twarz jej smutna zawsze, przybrała wyraz surowy.
– Nie płacz że – dodała sucho – nie godzi się przeciwić woli Boga, ani żałować tych, co idą ku niemu do wiekuistej światłości.
Księżna Anna nieśmiejąc odpowiedzieć, stłumiła łzy swoje.
Przepowiednia przybycia radośna walczyła w niej ze straszną wieszczbą śmierci, w której niechybność wierzyć się nauczyła.
Nieporuszona temi łzami, które łkanie zdradzało, księżna Jadwiga poszła wedle zwyczaju do ubogich… Izby u furty dla nich wyznaczone, nizkie, ogrzane i okadzone – pełne były dzikiego, niesfornego gwaru. Wybrańców tych księżnej żadna siła poskromić nie mogła, czuli że tu panami byli.
Izba przedstawiała obraz wstrętliwy i ohydny.
Na posłaniu ze słomy do koła leżeli ludzie z nieludzkiemi twarzami, ranami okryci szpetnemi, z narościami, które ich twarzom i głowom nadawały potworne, niebywałe kształty.
Zaraz u drzwi leżący, kijem wywijając kłócił się wszetecznemi słowy człek z okiem wysadzonem z powiek, ogromnem, sinem, sterczącem jak szyszka.
Był to najzuchwalszy z nich – krzyk jego, a raczej wycie namiętne, rozlegało się po izbie. Dalej na przemiany w łachmanach brudnych i kosztownych płachtach przez księżnę darowanych, które się wśród śmiecia z niemi tarzały, – leżeli garbaci, chromi, okryci trądem śliznącym, ranami ciekącemi, ulubieńcy księżnej.
Читать дальше