— Nigdy nie wiesz, co się może stać — powiedziałem. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i skrzyżowałem ręce na piersi. — Możesz się przekonać, że cierpisz na śmiertelną chorobę; możesz zostać kaleką po nieszczęśliwym upadku. Może zaczniesz mieć koszmary, w których będziesz trupem, nic nie znaczącym strzępem ścierwa. To nieważne. Kiedy zdecydujesz się na to, co mam do zaproponowania, dzwoń. I pamiętaj, proszę, nie twierdzę, że ci to dam. Może nigdy tego nie uczynię. Mówię tylko, że kiedy zdecydujesz, że chcesz to mieć, rozpocznie się dialog.
— On już się zaczął.
— Nie, nie zaczął się.
— Nie sądzisz, że powrócisz? — zapytał. — Myślę, że zrobisz to bez względu na mój telefon.
To było kolejne małe zaskoczenie. Poczułem drobne ukłucie poniżenia. Mimo wszystko uśmiechnąłem się do niego. Był bardzo interesującym człowiekiem.
— Ty mocny w gębie angielski draniu — powiedziałem. — Jak śmiesz odzywać się do mnie z takim pobłażaniem? Może powinienem zabić cię od razu.
To mi się udało. Był wstrząśnięty. Ukrywał to całkiem nieźle, ale widziałem, co trzeba. Poza tym wiedziałem, jak przerażający może być mój wygląd, zwłaszcza kiedy się uśmiechałem.
Doszedł do siebie zadziwiająco szybko. Złożył świstek i wsunął go do kieszeni.
— Zechciej przyjąć moje przeprosiny — powiedział. — Chciałem rzec, że liczę na twój powrót.
— Zadzwoń. — Przyglądaliśmy się sobie przez długą chwilę. Wreszcie znów uśmiechnąłem się nieznacznie i wstałem, szykując się do odejścia. Rzuciłem okiem na biurko.
— Dlaczego nie mam własnej teczki? — spytałem.
Na chwilę jego twarz straciła wszelki wyraz, a następnie cudownym sposobem znów odzyskał kontenans.
— Przecież masz książkę! — Wskazał Wampira Lestata na półce.
— Och, tak, zgadza się. No cóż, dzięki za przypomnienie. — Zawahałem się. — Ale, wiesz, wydaje mi się, że powinienem mieć własną teczkę.
— Zgadzam się z tobą. Natychmiast ją założę. To była zawsze tylko kwestia… czasu.
Nie mogłem się powstrzymać, żeby się cicho nie roześmiać. Skłoniłem się lekko na pożegnanie, a on z wdziękiem odpowiedział mi tym samym.
Potem przemknąłem obok niego tak szybko, jak tylko potrafiłem, złapałem Louisa, wyskoczyłem natychmiast przez okno i uniosłem się nad ziemią, aż opadłem na pusty odcinek londyńskiej drogi.
Było tu ciemniej i zimniej pod tymi dębami zasłaniającymi księżyc. Czułem się cudownie. Nigdzie nie było mi cudowniej niż w całkowitym mroku! Stałem z rękami w kieszeniach, spoglądając z daleka na mglistą aureolę wiszącą nad Londynem i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Och, to było cudowne, idealne! — powiedziałem, zacierając ręce, a potem złapałem dłonie Louisa, jeszcze zimniejsze niż moje.
Wyraz jego twarzy wprawił mnie w upojenie. Czułem, że zaraz dostanę prawdziwego ataku śmiechu.
— Jesteś draniem, rozumiesz?! — powiedział. — Jak mogłeś zrobić coś takiego temu biedakowi? Czart z ciebie, Lestacie. Powinieneś zostać przykuty do ściany w lochu!
— Och, daj spokój, Louisie — powiedziałem. Nie potrafiłem przestać się śmiać. — Czego się po mnie spodziewałeś? Poza tym facet jest badaczem zjawisk nadprzyrodzonych. Nie dostanie hysia. Czego wszyscy się po mnie spodziewają? — Objąłem go za ramię. — Daj spokój, chodźmy do Londynu. To długi marsz, ale jest wcześnie. Nigdy nie byłem w Londynie. Wyobrażasz sobie? Chcę zobaczyć West End i Mayfair, i Tower, tak, przede wszystkim chodźmy do Tower. Chcę nakarmić się w Londynie! Rusz się.
— Lestacie, tu nie ma nic do śmiechu. Mariusz będzie wściekły. Wszyscy będą wściekli!
Mój atak śmiechu osiągnął apogeum. Ruszyliśmy drogą, obierając dobre tempo. Maszerowanie to była prawdziwa frajda. Nic nigdy nie zastąpi tej zwyczajnej czynności, kiedy czuje się ziemię pod stopami, słodką woń z pobliskich kominów i wilgotny chłód głębokiej zimy ukrytej w lasach. Och, to było cudowne. A kiedy dotrzemy do Londynu, sprawi się Louisowi przytulne, zimowe palto z futrzanym kołnierzem, aby było mu równie ciepło jak teraz mnie.
— Słyszysz, co mówię do ciebie? — powiedział. — Przeszłość nie nauczyła cię niczego, prawda? Jesteś jeszcze bardziej niepoprawny, niż byłeś!
Znów zacząłem się śmiać, nie mogąc nad sobą zapanować.
Potem, trzeźwiejąc nieco, zacząłem przypominać sobie twarz Dawida Talbota w chwili, w której rzucił mi wyzwanie. No cóż, może miał rację. Wrócę. Kto mówi, że nie mogę wrócić i porozmawiać z nim, jeśli mi się zachce? Kto? W takim razie powinienem dać mu troszeczkę czasu, żeby pomyślał o tym numerze telefonu i stracił zimną krew.
Gorycz znów powróciła, a wraz z nią wielki, usypiający smutek, który nagle zagroził mojemu małemu triumfowi. Nie mogłem na to pozwolić. Ta noc była tak piękna. Diatryba Louisa stawała się coraz bardziej zażarta i zabawna.
— Z ciebie diabeł wcielony, Lestacie! — mówił. — Oto twoje prawdziwe oblicze! Diabeł z ciebie jak się patrzy!
— Tak, wiem — powiedziałem, patrząc na niego z rozkoszą, widząc, jak gniew dodaje mu życia. — Bardzo lubię słuchać, jak to mówisz, Louisie. Nie mogę się bez tego obejść. Chyba nikt nie potrafiłby powiedzieć tego tak jak ty. No, dalej, powtórz to. Jestem diabłem wcielonym. Powiedz mi, jaki jestem niedobry. Nic nie sprawi mi większej frajdy!