Skończył jeść i zszedł do piwnicy. Ktoś, kto tu mieszkał, musiał piłować wiele drewna. Na szczęście zostawił spory stosik trocin. Staunton napełnił nimi płytkie pudełko tekturowe odpowiednich rozmiarów, zabrał je do kuchni i postawił w kącie.
— Będziesz musiał skorzystać z tego. Obawiam się, że nie wyjdziesz przez kilka dni.
Kot popatrzył na pudło, ale nie ruszył się od drzwi.
— Miau!
— A może jesteś dachowcem i nigdy nie załatwiałeś się do pudła z trocinami? Nie szkodzi, nauczysz się, jak cię przyciśnie.
Zebrał naczynia do zlewu i zaczął zmywać.
— Wiesz co, Kocie — powiedział przez ramię — poczekajmy kilka dni. Wiele się w tym czasie wyjaśni, a jeśli się polubimy, dam ci wybór. Będziesz mógł wchodzić i wychodzić wedle życzenia albo nawet pójść sobie na zawsze. Odpowiada ci to?
Kot nie odezwał się. Siedział przy drzwiach.
Staunton zajął się swoimi sprawami i przez jakiś czas nie zwracał na kota uwagi.
* * *
Mózg — bezradny, uwięziony w ciele żywiciela, którego nie mógł się pozbyć — siedział przy drzwiach. Parcie na pęcherz i odbytnicę było już bardzo duże, a Staunton wyraźnie nie miał zamiaru go wypuścić. Nie czuł bólu ciała, w którym przebywał, był go tylko obiektywnie świadom. Nie na tym jednak polegał problem. Rzecz w tym, że fizyk zamierzał trzymać go przez kilka dni w zamknięciu, a on musiał w tym czasie pozwolić żywicielowi się wypróżnić. Inaczej wzbudziłby podejrzenia. Tylko jak powinien to zrobić? Na podłogę czy do pudełka? Jeśli będzie udawał kota włóczykija nienawykłego do wymogów domowej higieny i zacznie paskudzić na podłogę, to czy Staunton puści go z obrzydzenia wcześniej, niż gdyby udawał domowego kota?
Chłodno obserwował naukowca. Nie czuł do niego nienawiści. Tego rodzaju uczucia żywił wyłącznie do własnego gatunku.
Nagle pomyślał, że Staunton, który coś podejrzewa, postara się sprawdzić, skąd się kot przybłąkał, kto jest jego właścicielem i kiedy się zgubił. Wtedy wyjdą na jaw inne sprawy, na przykład wyda się, czy był trzymany w domu. Jakakolwiek nieścisłość wzbudzi podejrzenia. Mózg postanowił więc zbadać umysł żywiciela i skoordynować działania ze wspomnieniami.
Badanie zajęło sekundę. Podszedł do pudła z trocinami.
Staunton odwrócił się od zlewu.
— Dobry kotek.
Tak, powinien to zrobić dawno — przejrzeć zawartość umysłu żywiciela i działać według znalezionych tam danych przez cały czas przebywania pod obserwacją. Gdyby zrobił to już wczoraj i ujawnił swoją obecność, zamiast się chować…
No, ta sprawa już załatwiona. Co teraz, żeby odegrać swoją rolę do końca? Położyć się i pospać trochę? Trzeba znaleźć wygodne miejsce. W bawialni stała sofa. Wskoczył na nią i zwinął się w kłębek.
Staunton stał w drzwiach.
— Czuj się, Kocie, jak u siebie. Dlaczego wczoraj się ukrywałeś?
Mózg pozwolił kotu się wyspać, ale sam czuwał. Myślał o tym, jakim był głupcem, wpadając w panikę i chowając się dwukrotnie — najpierw, gdy zauważyła go kobieta, a później, gdy Staunton wrócił do domu po północy.
Miał teraz dużo czasu, przeglądał więc zawartość kociego móżdżku i analizował ostatnie wydarzenia.
Strata czasu jest wprawdzie sprawą kłopotliwą, ale zwłoka nie zapowiada się na nadmierną. Najwyraźniej Staunton nie zamierza wypróbować na nim testów psychologicznych, lecz trzyma go dla przeprowadzenia ogólnych obserwacji. To nie powinna być trudna próba — teraz, gdy już wie, jak postępować.
Zaczynało robić się ciepło, toteż Staunton obszedł parter, uchylając okna; robił to ostrożnie, tak żeby średniej wielkości kot nie mógł się przecisnąć przez szparę.
— Kocie — odezwał się, patrząc na zwierzę — jadę nie na długo do miasta; trzymaj tu straż. Kupię jakieś kocie żarcie — wątrobę czy coś takiego. Skoro tu jesteś, będę twoim żywicielem.
Mózg o mało nie kazał kotu podskoczyć; w porę jednak zdał sobie sprawę, że fizyk używa słowa „żywiciel” w innym znaczeniu. Popatrzył na niego sennie.
Gdy Staunton podszedł do drzwi, zeskoczył z sofy i pobiegł za nim. Nie chciał wychodzić z roli. Doktor schylił się, chwycił go delikatnie za fałd skóry na karku i odsunął nieco, po czym starannie zamknął za sobą drzwi z drugiej strony. Był to pierwszy fizyczny kontakt miedzy nimi.
* * *
W Bartlesville doktor wstąpił najpierw do redakcji „Clariona”.
Hollis podniósł wzrok znad maszyny, w którą walił zapamiętale.
— Cześć, co nowego?
— Nic takiego. Słuchaj, Ed, chciałem cię zapytać, czy znasz kogoś, kto szuka zagubionego kota?
Hollis roześmiał się.
— Kota? Tutaj dają grosz za tuzin kotów. Jeśli któryś sobie pójdzie, nikt się tym nie przejmuje. A co, znalazłeś jakiegoś?
— Tak. Oczywiście mógłbym go zatrzymać, ale nie chciałbym tego robić, jeśli właścicielowi na nim zależy. Może jest, na przykład, ulubieńcem dzieci.
— Aha, o to chodzi. No dobra, mogę zamieścić ogłoszenie w dziale rzeczy zaginionych. Ukaże się w piątek, jeśli przyniesiesz tekst do dwunastej.
Staunton pomyślał chwilę. Daruje sobie powtórne odwiedziny u Hollisa i da mu tekst od razu.
— W porządku. Ogłoszenie będzie brzmiało: „Znaleziono małego szarego kotka”. Dodaj numer skrzynki pocztowej. Za tydzień sprawdzę, czy jest odpowiedź.
Hollis pośpiesznie zanotował tekst.
— Dobra. Chociaż domyślam się, czyj to może być kot.
Byłem w zeszłym tygodniu u Kramerów. Kręcił się tam wśród innych taki szary kociak. To niedaleko ciebie, zapytaj.
— Gdzie to jest?
— W sąsiedztwie Grossów. Wiesz gdzie, bo byłeś tam z szeryfem. Kramerowie mieszkają na wschód od nich, a Loursatowie na zachód.
— Dziękuję Ci, Ed. Wpadnę tam po drodze do domu i sprawdzę. Mimo wszystko daj to ogłoszenie, chyba że cię uprzedzę, żebyś wycofał. No, to na razie.
Robiąc zakupy, Staunton zaopatrzył się w dwie puszki jedzenia dla kotów; każda z nich powinna starczyć na dwa dni. Potem pozwoli kotu wyjść, żeby się przekonać, czy zechce zostać u niego z własnej woli.
Z apteki zadzwonił do panny Talley, by ją zapytać, czy zdąży z pracą na czwartek i czy nie dowiedziała się czegoś nowego. Tak, zdąży na pewno; nie, niczego się nie dowiedziała. Nie miała czasu rozejrzeć się po mieście, bo pracowała. Ponadto chciała się dowiedzieć, czy znalazł kota. Opowiedział jej o wszystkim i o swoich decyzjach związanych z tą sprawą.
Po drodze do domu zatrzymał się na farmie sąsiadującej od wschodu z Grossami. Na werandzie siedziały dwa małe koty. Być może z tego samego miotu co jego kot.
Otworzyła mu pulchna, miła kobieta.
— Jestem Ralph Staunton, mieszkam w ostatnim domu przy tej drodze. Chciałem…
— A tak, słyszałam o panu. I widziałam, jak pan przejeżdżał. Wstąpi pan?
— Chętnie, ale tylko, na chwilę. To nic ważnego, pani Kramer. Słyszałem, że macie państwo szarego kota. Znalazłem takiego, podobnego do tych dwóch na werandzie. Myślałem, że…
— A rzeczywiście, nie widziałam go już ze dwa dni. Zastanawiałam się, co się z nim stało.
— Nic takiego, poza tym, że przybłąkał się do mnie. Chętnie bym go zatrzymał. Nie sprzedałaby go pani?
Roześmiała się.
— Sprzedać? Ależ nie. Może go pan sobie zatrzymać, jeśli pan chce. Mamy jeszcze trzy inne. Nasza stara kotka miała sześcioro kociąt w ostatnim miocie. Udało się rozdać tylko troje. Wkrótce znów się okoci. Obawiam się, że będziemy się musieli jej pozbyć albo zawieźć ją do weterynarza, żeby ją wysterylizował.
Читать дальше